środa, 30 czerwca 2010

Grypapapapapa

Nie pojechalam dzis na praktyki. Choruje, ale nie, jak zawsze psychicznie. Przyplątala sie do mnie, jakas grypa. Za nic w swiecie nie moge sie jej pozbyc, a za darmo tez nikt nie chce. Myslalam, ze wystarczy, jak dawniej polezec dluzej w lozku i samo minie. Jednak od 5 rano biezacego dnia, gdy czulam, ze umieram, stracilam ostatnią nadzieje. Ta nadzieja nie tyle trzymala mnie przy zyciu, co przy chorobie, wiec moze i lepiej? O dziwo jestem bardzo aktywna, moze (w zamian) dostalam prawdziwej gorączki?Wstalam wczesniej. Posprzatalam w pokoju. Zaplacilam za szkole i poszlam po zakupy. Bylam nawet w aptece. Wkurzylam sie z tego powodu. Aptekarka sprzedala mi zupelnie inną rzecz, niz prosilam. Potrzebowalam, jakiegos leku na kaszel mokry, a tymczasem dostalam syrop na kaszel suchy. Ciekawe, czy ten bedzie w stanie zabic wirusa, właśnie uderzajacego w moje skrzela? Albo oskrzela.... Nie wiem, co mam. Czuje się, jak ryba w nieswoim srodowisku. Chce pływać, ale w zlewie sie nie zmieszcze. Wanny brakuje, a wodę w muszli klozetowej nie biorę pod uwagę wcale. A moze powinnam? Nie, takie przygody zostawię sobie dopiero na wieczór... Zdecydowanie..

Jednak te specyfiki antywirusowe, to w gruncie rzeczy jedno i to samo. Tak sądze... Na pewno szybko sie wylecze. Juz sam fakt, ze trzymam w pólce, jakiś lek - może uzdrawiać. A co, jeśli nie moze? Niewazne.. Zdarzylam go wyprobowac. Prawdziwe szaleństwo. Moj biedny uklad odpornosciowy wcześniej zdający sie nie istnieć, jednak istnieje. Jest nadal - choć szczatkowy. Musze Ci pomoc, bo oboje sie wykonczymy.

Mimo wszystko choroba ma swoje plusy. Lubie chorowac, gdy ona spelnia trzy konkretne warunki. Po pierwsze, nic mnie nie boli (przynajmniej nie zbyt mocno). Po drugie, nie musze się wtedy zajmować sprawami wazniejszymi, niz konanie w łozku. Wreszcie i po trzecie, taki stan nie trwa zbyt dlugo. Inaczej zaczyna męczyć i staję się nudny.
Po tym syropie, ktorego az dwukrotnie skosztowałam (smaczny nie był), jakos lepiej się czuje. Nie wiem tylko, czy to rzeczywista zasluga jego dziwnego skladu, czy moze kolejnej kawy. Ponoc w czasie grypowej niedyspozycji lekarze zalecają, aby dużo pić - oczywiscie herbaty, najlepiej z cytryną. Ja zamiast herbaty wygrzewam swoj zolądek kawą.

Prawdopodobnie i ona potrafi calkiem niezle zadzialac. Nie tylko na opoźniony refleks niewyspanego organizmu. Takze na gardło atakowane przez obych, moze okazac sie skuteczna. To brzmi, jak reklama, ale nią nie jest. Kawo jestes moim panaceum, ale nie na wszystko.
O 5 rano nic nie bylo mi w stanie pomóc - nawet kawa. Wiercilam sie z boku na bok, co wprawialo mnie w jeszcze wieksze zdenerwowanie. Gdyby w pokoju wisiały zaslony, ochronilabym sie przed koszmarnym swiatlem slonecznym. Niestety odkad wlasciciele, gdzieś je schowali brak mi odwagi, by zawiesic własne. Zatem cierpie na światłowstręt, najgorszy wlasnie o 5 rano.

Co do apteki, jak zwykle poszlam tam z nadzieją znalezienia czegoś dla siebie. Gardlo otrzymalo syrop na kaszel suchy, ale reszta, choc tez chciala - musiala obejść się ze smakiem. Tussi mi nie sprzedano. Zanim sie ubralam wpadlam na pomysl, aby kupic lek dla diabetykow. Tak tez zrobilam. Poinstruowalam aptekarke, czego ma dla mnie szukac, slowami: Proszę coś dla diabetykow na kaszel mokry, rozpoczynający się katar i całą wirusową komponentnę. Dziwne, ale babka nie spojrzala na mnie, jak na nienormalną. Teraz mysle, ze zrobila bląd, bo jednak powinna.... Wybaczam Ci kobieto sprzedanie towaru, ktorego kupić nie chciałam. Przynajmniej bylaś miła... To się liczy!

Teraz, juz zawsze bede wybierac lekarstwa dla diabetyków, bo one nie mają cukru. Za to nafaszerowane są innymi swinstwami bardziej szkodliwymi, niz sam cukier. Ale co z tego?

Na koniec musze powiedziec o czyms jeszcze. Wczoraj otrzymalam wyniki ostatniego egzaminu. Dawno przygotowalam sie na ból poprawki przez co wszystko, poza gardłem, mniej mnie bolało. Facet (od tego przedmiotu) tak, jak sie umowilismy wpisal tylko oceny pozytywne - czyli minimum potrzebne do zdania. Jeszcze wczesniej, niz wczoraj, a nawet przedwczoraj (w gre moze wchodzić tez przed-przedwczoraj, ale nie gwarantuję) mialam sen. W tym snie oblałam wspomniany przedmiot. Spogladalam na ocene niedostateczną w swoim arkuszu ocen. Gdy sie obudzilam czulam lęk. Dla mnie wszystko działo się naprawde. Wciaz po otworzeniu oczu i jeszcze długo potem pewna nie byłam, czy aby dalej nie śnię... A spory to byl lęk zwazywszy, ze w rzeczywistosci on nie wystepowal - wcale. Ogolnie - spore dopadło mnie zamieszanie... Opowiedzialam o wszystkim kolezance na praktykach. Gdy się spotkalysmy i gdy doszlam do siebie, chciałam porozmawiać o czymkolwiek. Temat wybrałam przypadkowo.

Ledwo zaczelam snuć swą opowiesc, a ta nagle sie zerwala. Zrobila to zupelnie, jak sportowiec w biegu na czas, albo pies cale zycie trzymany na łańcuchu. Wreszcie, jakbym składała jej oświadczyny zupełnie wyskoczyła z miejsca, gdzie siedziała. Nie moglam nawet dokończyć tego, co mówiłam. Przez chwilę poczulam, ze za chwilę naprawde wezmiemy ze sobą ślub. Jednak wszystko szybko sie wyjasnilo... Rzekomo Magdę spotkał dokładnie taki sam sen. Juz wiadomo. Nie ozenie się z Magdą, ani nawet nie wyjdę za nią za maz, heh. Inna z dziewczyn sluchając naszej rozmowy, wtracila cos o czym dawno slyszalam: sny odczytuje sie odwrotnie. Niestety kazda regula ma tez i wyjątek. Czytajac komunikat o ocenach (niedawno wpisanych), doswiadczalam tego wyjatku bardzo mocno......

Niespodziewanie dzis rano jeszcze raz weszlam w arkusz ocen. Chcialam nacieszyc niewyspane oczy - widokiem zaliczonych przedmiotow. I prosze, co spostrzeglam? Wsrod nich widniala, takze dopiero, co aktualizowana ocena z Rorschacha. Chyba jednak sny naprawdę odczytuje sie na odwrot. Zwlaszcza, ze Magda nie tylko sen ze mną podzieliła, ale i prawdziwe zakonczenie. Obie zdałysmy, wiec radość jest podwójna.
Na szczescie, jak malo, co w moim zyciu dobrze sie konczy - tak reszta czasem sie udaje.

piątek, 25 czerwca 2010

Pociągowa trauma

Przede mną jeszcze wieczorny napad. Ostatnio bylam tak zajeta, ze nawet nie mialam na niego czasu. Jadlam byle, co i zdecydowanie za szybko, by moc sie nacieszyc "swą chwilą". Nie musialabym jesc, poniewaz psychicznie nie czulam głodu. Jednak ciało upominalo sie o dzienną "dawkę narkotyku". A zwlaszcza zolądek przyzwyczajony do zwalania, namocniej protestowal. Przywyklam do tego, przez co uczyniłam swą chorobę mniej uciazliwą. Całe szczescie! Juz od lat w ogole nie mam dola, gdy odwiedzam kibel (byle nie za często), bo niby po co? Wczoraj, przedwczoraj, ani nawet rok temu nie spotkało mnie coś nazywane wpadką, albo porazką. Ta ostatnia najbardziej boli, a pomyslec, ze wynika tylko z interpretacji poznawczej. Smieszne i smutne.. Gdyby dalo sie tak dowolnie manipulowac swymi interpretacjami, jak niektorzy potrafią. Wtedy w prosty sposób swiat nabrałby kolorów, których teraz mu brakuje. Pozbyłby sie tez problemów, jakie niepotrzebnie tutaj zamieszkują. Moja codziennosc jest inna, niz wiekszosci chorych osob, zwlaszcza z krótkim stazem. Denerwuje mnie, gdy sie zmienia na gorsze. Na szczescie ostatnio, jakos unikam niespodzianek. Jedyne, co mnie mocno zaskoczylo, potraktowalam jako bezbolesną lekcję. A wszystko mialo związek z tym, ze od okolo dwóch lat jezdze autobusem bez podbitej legitmacji. Do tej pory nigdy nikomu to nie przeszkadzalo. Miejsce na pieczątki zasłoniłam dowodem. Te dokumenty schowalam do czegos, co nie wiem, jak sie nazywa. Wiem tylko, ze jest czyms specjalnie dla nich przeznaczonym. Schowek kojarzy sie raczej z szafką w komodzie, ale mozna powiedziec: to schowek. Zresztą kazdy posiada zupełnie rozne skojarzenia.. Pewnie nikt tego braku nie spostrzegl wlasnie, dzieki delikatnej kamuflacji - znów nazwa własna. Dzis niespodziewanie okazało sie, ze te cholerne formalnosci sa wazniejsze, niz myslalam. Od dokladnie trzech dni dojezdzalam na praktyki pociągiem. Kaska, z ktorą zabieralam sie samochodem wraz z dziewczynami, podobno sie rozchorowala. Zbytnio jej nie wierzylam, chociaz nie z powodu swej charakterystycznej nieufnosci. Nawet, jesli by tak bylo, wtedy nieufnosc nalezaloby zarzucic pozostalym kolezankom. Pocieszające... Nawet bardzo.Przez pierwsze dni w pociagu nikt nie skontrolował mojej legitmacji. Pewnie dlatego, ze konduktor okazal sie znajomym Magdy, nie musialysmy sie fatygować. Trudno powiedziec, by to było szczescie, skoro ostatniego dnia los okazal sie przewrotny. Niby - szczescie, znow krotko trwało. Tak to własnie z losem bywa, jak mogłam zapomnieć? Do przedzialu przyszedl ktos zupelnie obcy. Wczesniej wszystkie wiedzialysmy o tym, bo zostalysmy uprzedzone poprzedniego dnia. Cieszylam sie, ale niedlugo. Jakiś czas moglysmy skupic sie na widokach, a nie na niechcianym gadaniu znajomego konduktora. Widoki piekne nie byly, ale brzydota rowniez przykuwa uwagę. Czasem nawet lepiej na nią popatrzec, gdy harmonia w koncu się nudzi.. Jakies połamane drzewa, a nawet dom, ktory stał sie ruiną. To wszystko oglądalysmy przez wiekszosc podrozy z dziwnym, jak dla mnie, zaciekawieniem. W pociągu cały krajobraz wyglądał zupełnie inaczej, niz gdy podrozowalam autobusem. Wyobrazilam sobie, ze trzesący sie przedzial jest łonem matki, w ktorym spoczywam bezpiecznie.Nigdy nie wpadlabym na cos rownie niedorzecznego. Gdybym kiedys nie uslyszala, ze takie cos relaksuje, nie wiedzialabym o istnieniu pamieci z okresu płodowego. Zreszta duzo rzeczy bym nie wiedziala, ale niewazne... Nadal więcej nie wiem, niż wiem i tak musi pozostać na zawsze.Nowy konduktor zazyczyl sobie od nas wszystkich legitmacje. Poczatkowo myslalam, ze chce zobaczyc tylko dwie, a my bylysmy trzy. Jednak szybko sie rozczarowalam widzac, jak cierpliwie czeka rowniez na moją. Nic dziwnego, ze sie nie spieszyl, skoro pociag byl niemalze calkowicie pusty. Nie mial wiele pracy, a tę ktora o dziwo otrzymał - pewnie chcial wykonac dość dobrze, jeśli nie lepiej. Pomyslałam: Co za upierdliwe facet, dwie mu kurcze nie wystarczą? Niech sobie w koncu stąd pojdzie!! Nie spieszylam sie, wiadomo dlaczego. Improwizowałam problem z wydostaniem legitmacji spod dowodu. Liczac, ze w koncu da mi spokoj i zaraz odejdzie, zwyczajnie sie przeliczyłam. Nadeszedl moment, gdy spostrzegl, co jest nie tak. Kilka razy popatrzył pod swiatło, czy data podbicia się zgadza.. No, jak się miala zgadzać! Dobrze Panie widzisz - dalej rozmyslałam tylko trochę wsciekla. Nastepnie zwrócił mi legitmacje i usiadl na siedzeniach obok. Mial przy sobie, jakis dziwny, jakby mini komputerek. To bylo cos niezbednego do pracy i naliczania mandatow takim, glupkom, jak ja.Jak uslyszalam: 150 złotych, wszystko mi opadlo, co opaść mogło. Spytalam, czy jest mozliwosc nie przyjecia tego, albo odmowy podobnie, jak przy mandacie. Odpowiedzial: Tak, ale nie ma Pani szans, bo Pani legitmacja jest nie podbita, juz od dwoch lat. To troche przesady. Jakby bylo pol roku moglybym darowac, ale dwa lata? Jest Pani swietnym kąskiem dla kolei zupelnie podanym na talerzu, zwlaszcza, ze kolej upada. Nie wiem czemu, ale nawet w tamtym momcie wcale sie nie załamałam, choć powinnam. Bylam dziwnie spokojna. Nie przerazil mnie nawet ogromny strach w oczach Anii, ani jeszcze bardziej przerazona mimika jej twarzy. Ona chyba bała się bardziej, niz ja. Nie moglam strachu czuc, najpierw musialam sie zamrozic, doznac szoku i kompletnego otumanienia. Wtedy wlasnie ten stan przechodzilam i z niego, juz nie wyszłam. Nie wiem, jakim cudem, ale konduktor ulitowal sie nade mną. Moze pomyslał, ze mój przypadek jest zbyt żałosny, by znęcać się nad nim? Gdyby tego nie uczynil - od poczatku ten wpis wygladalby zupelnie inaczej... A moze widzial, ze wcale sie nie spieszylam z zaplatą? Kazdy glupi uznalby: coś tu nie gra. Niby do czego mialam sie spieszyc? Na loterii jeszcze nie wygralam, choc rzeczywiscie planuje, ale dopiero w przyszlosci. Ostatecznie doplacilam jedynie symboliczne 8 zł za wczesniejsze zgloszenie swego braku. Oczywiscie tylko pozorne. To zostalo miedzy nami, a teraz, juz pozostanie wyłacznie na tym blogu i w mej pamięci lecz nie na długo... Co prawda podzielilam sie "nowinką" z mamą i bratem, ale oni również zapomną.. Ja takze powinnam, bo inaczej nie zniknie moja pociągowa trauma. Zle by bylo, gdyby tak się stalo, bo zawsze bardzo lubilam pociagi... Nie chcialabym tego zmienic....Najgorsze, co mnie spotkalo odbylo sie dopiero po wyjsciu z pociagu. Z nerwow zapalilam fajke, choc nie chcialam ruszac tego gówna. Dziewczyny poszly sprawdzic odjazdy, zeby pozniej miec jasną sytuację powrotną. Ja natomiast stalam na dworze. Wolałabym napisac: na polu, ale niektorzy sie czepiają, gdy to słyszą. Niech im będzie! Coz, czulam sie okropnie, bo ten pociag caly czas stal w miejscu i nigdzie nie ruszał. To byl jego ostatni docelowy postoj. Z tego powodu w ogole nie liczylam, ze zaraz przestanie męczyc moje biedne oczy. Jednoczesnie nie staralam sie przywyknac do widoku odrapanego dworca. Zaczęłam objawiać straszne zniecierpliwienie, poniewaz dziewczyny dlugo nie wracaly. Gdy tak czekalam, z pociagu znow wyszedl ten sam Konduktor i zaczal cos do mnie krzyczec. Na chwile serce stanelo mi w gardle. Nie wiedzialam, co znow jest nie tak. Pomyslalam, ze moze zmienił zdanie, albo chce mi tym razem wlepic mandat za papierosa!!! Nagle wrocily dziewczyny, wiec spytalam ich, co on mowi. Dopiero one uslyszaly: Zostawily Panie parasol. Pech chcial, ze to byl mój parasol. Ja pierdole... Musialam spowrotem tam pojsc. Dobrze wiedzialam, ze ktorys z nich trzyma ten parasol przy sobie, bo skoro go znalazł - to i wziął...Jednak wolalam wejsc do przedzialu. Liczyłam, że jakiś cudem, jednak tam go odnajdę, gdzie pozostał. Rozpoczęłam poszukiwania.. Niestety efektu one nie przyniosły. Na dodatek wszyscy idioci, ktorzy tam czekali - krzykneli, zebym wrocila: bo tam, juz go nie ma. Oczywiscie, dzieki za fatygę - złoscilam się w myślach. Nie chce, juz pisac, co bylo dalej. Powiem tylko tyle... Jeden debil nie chcial mi zwrocic tego parasola. Wyrwalam mu go z ręki i uciekłam. Na szczescie nie trzymal go mocno. Szczerze powiedziawszy nawet, gdybym ten parasol stracila, nic by sie nie stalo... Przez chwile zastanawialam sie, czy odejsc bez niego. Jednak moja ręka spontanicznie sięgneła po swoje, jeszcze zanim pomysłam. Dobrze zrobiła.. Od tej pory nienawidze konduktorow!!! Zeby tego bylo mało dziewczyny widzialy calą sytuacje i strasznie sie smialy. Podobno z daleka wszystko wygladalo, jak komedia. Taaa, ciekawe jaka? Na pewno beznadziejna i nieśmieszna dla mnie!!A odnośnie praktyk - ucieklysmy z przedszkola i wrocilysmy na terapie zajeciową. To zbyt skomplikowane i za dlugie, by o tym teraz napisac... Obecnie drugi tydzień dobiegl konca, ale wcale sie nie ciesze. Czekam na hospicjum. Chcialabym w ogole nie miec tych wakacji i pracować. Praca jest dla mnie ratunkiem. Chyba kiedys zostane pracoholiczką. Tendencje wyrazne, juz posiadam. Na razie tylko brakuje pracy, ale spokojnie, Biedronka zawsze będzie czekać na mnie. Dziękuję i zbankrutować wam nie pozwolę...
To zadziwiające, ale nawet alkoholik, ktory nie ma pieniedzy, jakos zawsze wykombinuje alkohol. Mysle, ze brak pieniedzy nie skazuje na brak tego, czego sie naprawde potrzebuje. Nie boje się, chociaz powinnam. Zycia dla jedzenia - niektorzy nie nazywają zyciem. Juz o tym slyszalam. Kazdy przezywa własne, jak potrafi. Mimo, ze moglby lepiej, ale nikt go tego nie nauczyl...

sobota, 19 czerwca 2010

Pierwszy tydzień za mną.

Oczywiscie nie pierwszy tydzien nowego zycia, ale praktyk. Nie bylo tak zle. Zaluje tylko, ze w tym momencie nie stac mnie na powiedzenie czegos wiecej. Chyba za dlugo spalam i moj mozg jeszcze się nie obudzil. Najgorsze, jak zacznie pracowac w nocy i nie pozwoli mi zasnąć. Oby tak nie bylo. Postanowilam, ze jesli dzis pojde spac o 4 rano, nic sie nie stanie. Nastawie sobie budzik na godzine 12, albo 13, zeby w niedziele nie powturzyc sobotniego bledu. Gdy plan całego tygodnia ukladam wedle wlasnego uznania, wtedy moge wszystko przesypiac. W koncu wszelkie plany sa uciążliwe. Jednak, gdy przez piec dni w tygodniu trzeba robic, co inni kazą, wtedy wolny dzien jest bezcenny. Grzechem, ktory dzis popelnilam, jest przespanie swojego dnia. Wlasnie z tego powodu odbije sobie dzisiejszy sen poprzez nocą aktywnosc. Bede wtedy robic to samo, czym ludzie zajmują się, gdy jeszcze jest widno na dworze. Musze sie teraz spieszyc, zeby za dlugo tutaj nie siedziec, bo jeszcze zabraknie czasu na inne rzeczy. Zresztą ten wpis nie jest konieczny. Jednak tak bardzo sie boje, ze o czym nie powiem dzis tego jutro, juz nie bede pamietac. Szkoda, troche sie do niego przymuszam. Lepiej by bylo zaufac ludziom twiedzącym, ze sa rzeczy, ktorych sie nie zapomina nigdy. W sumie zaufac im i uwierzyc nie jest trudno. Za to zaufac sobie, ktora ma tak wiele rzeczy inaczej, nie potrafie.


Ciesze sie, ze trafilam na te terapię zajeciową dla osob uposledzonych. Okazalo sie, ze najgorsze zło było przeciwnie najwiekszym szczesciem, ktore mnie ostatnio spotkało. Nie tylko w ogole sie nie przemeczalam. Na dodatek czas tam spedzony przestal mnie obchodzic, bo w koncu nie byl uciazliwy. Nagle zapomnialam, jak to jest, gdy kazda chwilę - poza tą przespaną, chcialoby sie zniszczyc.. Nie nudzilam sie. Gdyby bylo inaczej, wtedy musialabym non stop kontrolowac zegarek. Jednak nie łapałam sie nawet na ukradkowym spoglądaniu na zegar scienny, albo komorke schowaną w torbie. Tym bardziej nie zlapalam sie na swiadomym odliczaniu minut do konca danej wizyty.Czasem, by przetrwac unikam swiadomosci, ktora jest godzina. Nie chce tego wiedziec, by nie dobijac sie faktem, ze najgorsze, wciaz przede mną. Widac nie tylko szczesliwi czasu nie liczą, ale nieszczesliwi rowniez. Co prawda, ja sie za nieszczesliwą nie uwazam, ale mysle, ze jest wiele osob bardziej zadowolonych z zycia. Nie mysle tak dlatego, bo traktuję ich sytuację, jako lepszą. Pewnie nawet nie jest lepsza... Czasem sytuacja wlasna moze byc bardzo nieciekawa, a dla przypadkowych obserwatorów nawet tragiczna. Jednak sa osoby, ktorym to nie przeszkadza, by cieszyć sie kazdą chwilą. A z tragedii mozna uczenic tragikomedie i bawic sie nią w najlepsze.. Nie zwracając uwagi, jak na zewnatrz swiat wyglada, wreszcie udaje się odnalezc we własnym, wewnetrznym . Szkoda, ze tak nie potrafie, ale od dziecka mam mocny rys depresyjny. Jednoczesnie bardzo lubie sie smiac, najbardziej z siebie, wiec pewnie posiadlam tez rys maniakalny. Takowa mieszanka jest naprawde mocna i codziennie probuje ją, albo siebie poskromic.

Nie poskramiam jej wodką, ale mocną kawą, ktora jest lekiem szykującym mnie do zycia. Szykującym, bo nie wypijam kubka kawy, zeby rano sie obudzic. Piję ją litrami. Chyba jestem maniaczką kawową, choc nikt pewnie tego w ten sposob nie nazywa. Nawet, jesli rowniez go to spotkalo, pewnie w koncu odnalazł etykietkę bardziej trafną. Pal szesc te wszystkie glupie i nie glupie nazwy... Z drugiej strony szkoda, ze nie potrafie nie tylko innym, ale rowniez sobie przedstawic, jak wygladają moje drobne rzeczy... Wtedy nie jeden doktorek zrozumialby, jak skomplikowany jest moj swiat. Dzieki temu zadna psycholog nie diagnozowałaby mi nastroju maniakalnego, gdy przejawiam natłok, czy gonitwę myśli. Zrozumialaby, jak bardzo nieodgadniony jest umysl ludzki i, ze na swiecie istnieje wielosc norm, ktorej nie wolno zastapić jedną.Na tych praktykach nie brakowalo mi tak bardzo ulubionej kawy. Glupia jestem, ale od jakiegos czasu, nosze w torbie biedronkowe mleko i wtedy tez je mialam. Ludzie piją pewnie colę, albo co rozsadniejsi preferują wodę mineralną, a ja wybralam wlasnie mleko. Wówczas wstydzialam sie zwyczajnie je otworzyc, a potem wypic odrobinke przy ludziach. Kiedys, jak tak zrobilam, strasznie sie ze mnie smiali. Nie zrobili tego zlosliwie, a ja smialam sie z nimi, jednak uraz pozostal. Podobny uraz sprawil, ze niczego nie jestem w stanie zjesc przy ludziach. Oczywiscie sa osoby, ktorych sie nie wstydze, a ktore swiadome mojej choroby, wlasciwie od zawsze (albo odkąd pamietam) traktują mnie, jak zdrową. Sa tez tacy, pozornie podobni do nich w swym podejsciu i obyciu ze mną, jednak dzialający w przeciwny sposob.. Ciekawe od czego to zalezy? Nie chce sie teraz nad tym zastanawiac, choc moglabym. Jednak wtedy, juz zupelnie odbiegalabym od tematu, bo pozostaje swiadoma niebezpieczenstwa, jakiemu przewaznie ulegam.

Chce tylko powiedziec jedno. W ostatnim czasie zmieniłam całkowicie zdanie o uposledzonych. Nawet osoby z zespolem Downa sa zupelnie inne, niz wczesniej przypuszczałam. Sa tak podobni, a zarazem tak rozni, jak kazdy zdrowy i sprawny intelektualnie czlowiek. Co najfajniejsze, moglam gadac z nimi o glupotach, tak jak lubie i bez obawy krytyki. W ogole z nimi zupelnie niczego sie nie obawialam.. Podobno takie sa zdrowe dzieci. Ufnosc i dobro uczestnikow terapii nie draznilo mnie, jak to powodują normalne dzieci, a wrecz przeciwnie. Przywiazalam sie do nich i mysle, ze los ich nie skrzywdził! Sa szczesliwi, jak nie jeden normalny czlowiek nie porafi nawet, gdyby bardzo chcial. Ta radosc, to ich zdolnosc, ich talent, ktorym rekompensują slabosc intelektu. Codzien mogą zajmowac sie tą samą rzeczą, a cieszą sie, jakby odkryli cos zupelnie nowego i wyjątkowego. To wspaniale i w pewien sposob sa szczesciarzami. Moze nie tylko wybrancy Bogow umierają mlodo. Moze niepelnosprawnosc tez jest pozytywnym znamieniem, podkreslającym wartosc czlowieka?Nienawidze dzieci, a tym czasem musze sie pozegnac ze starą ekipą. Pozegnac, by pojsc do przedszkola integracyjnego. Martwi mnie bite osiem godzin, choc moze dzieki temu ruchowi w koncu cos schudne? Chcialabym, bo widze po jednej rzeczy (nie bede pisac jakiej), jak bardzo przytylam. To zmartwienie jeszcze mnie nie przeroslo. Jest spore, ale nie ogromne, bo inaczej zwariowalabym. Wzielabym w szale noz i odciela swój tluszcz, ale niestety.... Zapewne zostalabym kaleką lecz nigdy taką, jak dzieci uposledzone (o korych pisalam wyzej). W koncu do nich, takim jak ja, pozostaje bardzo daleko. A najdalej mają ci, ktorzy jeszcze nie pojeli: kalectwem to sie nie nazywa.. Teraz wiem, uposledzeni jestesmy my wszyscy, choc bezczelnie nazywamy siebie zdrowymi. Wspolczujemy im, a tymczasem, jak powiedzial Bóg sa powody, by wspolczuc sobie.. Widac najbiedniejsi sa najbogatszymi. Jednoczesnie nic nie znaczy moja bieda, którą chyba w końcu pojęłam. Niestety, nadal nie zrozumiałam jej ogromu... Moze kiedys tego dokonam i wtedy dorosnę do wielkości, o jakiej skrycie każdy marzy.. Chcialabym.

niedziela, 13 czerwca 2010

Minuta poza kiblem.

Wystarczyly dwa dni i dwie noce w domu, a znow jestem w totalnej rozsypce. Wiem, ze bedzie dobrze. Wiem, ze jak zwykle sie pozbieram. Niestety to jest bardzo trudne. Szkoda mi starego wysilku, ktory wlozylam poprzednio, by byc choc troche czlowiekiem. Znow jestem zwierzem. Tyle tylko, ze nie musze walczyc o pokarm, bo mam go na wyciagniecie reki. Podobno na wojnie ludziom mijały wszystkie choroby psychiczne. Kazdy chcial przezyc i jadl tyle, ile mogl. Na pewno nikt nie przesadzal tak, jak ja. Predzej w te drugą strone, ale przeciez nie z wlasnego wyboru!

Kto chcialby chodzic glodny, za wyjatkiem pustoglowych
panienek? Tym ostatnim tluszcz zawsze przeszkadza, najchetniej zlikwidowalyby wszelką grawitacje. Pewnie jestem wsrod nich, a jesli nie, to i tak nazywac sie lepszą nawet nie sprobuje. Chyba taka wlasnie sie urodzilam. Mysle, ze nie mam, co w tym zyciu robic. Moze nudzilabym sie, gdybym postepowala inaczej? Droga do przodu bez zadnych potkniec, stalaby sie za bardzo przewidywalna. Pewnie wtedy nie chcialoby mi sie w ogole isc. Dla mnie sztuką nie jest dojsc, ale wlasnie zmierzac. Normalni ludzie pewnie myslą odwrotnie i dlatego zawsze lepiej ode mnie "wychodzą". Ja natomiast wole lazić zamiast chodzic, niewiadomo po co i dokąd.
Jedna dziewczyna kiedys mnie o to pytala, czemu rzucam sobie klody pod nogi. Nie umialam jej odpowiedziec. Dziwne, ze ktos to w ogole dostrzegl, skoro tych rzeczy zazwyczaj nie widać. Nie bede sie teraz uzalac nad sobą. Mam ochote zwyzywac sie od kurew, byle odzyskac utraconą silę. Jednak zadne wyzwiska nic tu nie dadzą. Nawet mnie nie pogrązą, jak dawniej, gdy te slowa jeszcze dzialaly. Wtedy mnie dolowaly. Moge sobie powspominac tamten czas i te chwile, gdy lubilam niekonczący sie dół. Teraz nie mam na to czasu. Nie mam czasu na biadolenie, jak bardzo jestem pokrzywdzona przez los. Zreszta wiem, ze nie jestem, w ogole!

Wkurwiam sie wylacznie na siebie. Jak mozna byc, az tak pojebaną? Jak mozna robic wszystko na odwrot? Czy brakuje mi sily? Kurwa, dlaczego? Dlaczego inni ludzie mają dosc silnej woli, by nie chrzanic wszystkiego, czego sie dotkną? Juz nie mowie nawet o tych szczesliwcach, ktorym wszystko przychodzi bez wysilku. Sama nie wiem, czy tacy naprawde istnieją. Chyba nie na tej planecie. Z drugiej strony nie moge caly czas sluchac swego rozsadku, bo on ma marny glos. Skrzeczy mi w glowie, wiec najchetniej calkiem bym go wylaczyla. Przyjemniejsze sa mysli, ktore kaza rzucic na niektorych wybranców jedno krotkie spojrzenie. A potem na podstawie tego, co zobacze (niezaleznie, jak bardzo marny byl to widok) zwyczajnie im pozazdroscic. Zazdroscic, dzieki zignorowaniu starej, moze nawet ludowej spiewki: Pozory zawsze mylą. Ciekawe, czy jest na tym swiecie ktos, kto ulegl pozorom, jakie ja sprawiam? Gdybym tak bylo, moglabym poczuc satysfakcje. Na razie jedynie przypuszczam, ze tak jest. Te przypuszczenia to nawet coś wiecej, jednak nie chcę ryzykowac, przypinając im etykietkę pewności... Jesli dzis pojawi sie satysfakcja znow wroce do punktu wyjscia, gdy wyssę ja do konca. Tym punktem wyjscia pozostanie gorycz. Satysfakcja nawet chwilowa zawsze konczy sie goryczą. Bez niej wszystko ma parszywy smak, choc wczesniej moglismy czuc inaczej. Bede mogla podołować się spowrotem brakiem znaczenia, czy ktos uwierzyl, ze maska to ja, czy nie. Zawsze liczy sie prawda, i zawsze do tego wniosku czlowiek musi dojsc.. Na prawde jest sie skazanym. Chocby 70 lat zylo sie klamstwem nadejdzie minuta, gdy opadnie kurtyna iluzji. Niektorzy twierdzą, ze siebie nie mozna oszukac, ale ja jestem zywym dowodem, jak bardzo się mylą. Ciekawe tylko, czy tez czeka mnie 70 lat klamstw, a potem minuta prawdy? Dalej nie wiem..


A jutro pierwszy dzien praktyk. Musze przetrwac napiecie.. Przetrwam. Boje sie tylko, ze bede sie tam strasznie nudzic. Co wtedy poczne? Moja potencjalna praca jest jedyną potencjalną. Innych nie przewiduje, nie mowiac juz o jakims pewniaku, bo takie nie istnieją. Jesli nie przestane myslec o jedzeniu, bede miec tych ludzi w dupie i co? To znaczy, ze czeka mnie scenariusz, ktory nie wiem, czy odegram... Nie wiem..
Minuta prawdy moglaby wiele zmienić.. Jednak pamietam, jak zawsze mowilam, ze lepiej nie wiedziec za wiele... Moze dobrze nie byc swiadomą swej nedznej sytuacji... Moze to mnie ratuje? Gdybym sie dowiedziala, jak patrzy sie na moj zywot cudzymi oczami, nie chcialabym dalej grac. Grac w super produkcji, i nie grac tez, wiec pozostaloby nie być... Taki widok musi kolec oczy. Pewnie on zabija nie tylko wzrok, ale wszystko, co kiedys rzekomo zylo... Pewnie.. Wlasnie dlatego nikomu nie jest dane ogladac siebie, tak jak musza na nas spogladac biedni inni. Na szczescie, to zawsze tylko inni, a nie my. Nawet Was nie zaluje! Zabraklo wspolczucia dla siebie i aby go znaleźc dla innych, musialabym ruszyć Niebo.. Pozostaje otwarta na cudze propozycje, chocby taką, by ktoś ruszyl je za mnie..
Jeszcze odnosnie praktyk - pocieszam sie jednym. Podobno wszystkiemu, co robi sie po raz pierwszy towarzyszy strach, jakby to bylo decydujące. A wcale tak nie jest. Moze, jak nie uda sie właśnie tam, gdzie indziej wyjdzie mi lepiej? Nowe właśnie nie znaczy gorsze tylko inne. ..Moze. .. Musze sie przyzwyczaic do ryzyka bez gwarancji zwrotu kosztow w razie porazki. Zakoncze ten wpis uznajac, ze gdyby takowa gwarancja istniala, wtedy i zyski przechodziłyby na cudze konto. A tak przynajmniej kazdy pracuje na siebie, nie na kogoś, wiec nie musi dzielić profitu na zadne kłopotliwe części..

czwartek, 10 czerwca 2010

Po wszystkim i po niczym.

To byl chyba jeden z najdluzszych tygodni w moim zyciu. Najdluzsze sa wakacje. Nie wiem, czy pustka w glowie, napiecie, czy komp postawiony na taborecie, przeszkadza mi teraz w pisaniu. Niby mialabym, czym sie podzielic sama ze sobą. Dlugie tygodnie mają to do siebie, ze nie zawsze są tresciwe. Sa tylko dlugie, ale na te dlugosc zawsze mozna ponarzekac. Nie wiem tylko, czy mam na to ochote. Wczoraj, gdy strasznie sie spieszylam, nie znalazłam chwili dla siebie. Za to chcialam cos powiedziec. Nie wiem nawet co, bo skoro tego nie powiedzialam, skad mam wiedziec? Wiem tylko, ze chyba bylo tego duzo, bo głowa bolała od mysli. Czemu zawsze tak jest?


Gdy chce duzo mowic, nie moge tego zrobic. A gdy moge, to bez znaczenia. Pozniej tamto wczesniejsze zdanie przestaje byc aktualne, albo znajduje inne, mniej ciekawe. Mija wielka zlosc, zdziwienie, smutek, czy cokolwiek innego, gnebiącego dusze. To mialo mi pomoc zbudowac, jakies zdanie. Zabraklo czasu na bawienie sie w kiepskie budowle. A czas dany teraz wykorzystam na nic niebudowaniu, nic nierobieniu i nie wiem na czym jeszcze. Juz chyba wolalabym zrobic cos zle, niz zupelnie niczego nie robic. Jednoczesnie caly czas pamietam, jak bardzo gowniane sa obie wersje... Pamietam tez, jak mocno tesknilam za beztroską, ale inną od obecnej. Zupelnie inną.. Co mnie obchodzi, ze nic nierobienie podobno tez jest, jakąś czynnością? Co z tego, ze ono zazwyczaj nie przynosi zadnych szkod? Wartosc tego pozostaje tak mizerna, dlatego nie trzeba byc beszczelnym, by sie z tym nie zgodzić.. To nie czynnosc, a przynajmniej nie taka, na ktorą ciezko sie zdobyc.


Jestem, juz teoretycznie po egzaminach. Teoretycznie, ale nie praktycznie. Praktycznie, to sie okaze za dwa tygodnie. Dowiem sie wowczas, czy nie czeka mnie powtórka z rozrywki. Konkretnie mam na mysli Rorschacha, bo tego pieronstwa nie jestem pewna. Nie wiem, czy to dziwne, czy nie, ale nie przejmuje sie nim.. Moze dziwne dla mnie kiedys, ale teraz widac nie. Mysle nawet, ze nic wielkiego sie nie stanie, jesli nie zdam. Poprawki sa dla ludzi, a dokladniej dla probujacych studiowac. Im dluzej czlowiek studiuje tym bardziej dostrzega, ze swiat sie na tym nie konczy. Gdyby sie konczyl, musialabym miec naprawde krotkie zycie. Dokladnie pozostalby mi zaledwie rok zycia..


Nie lubie uogolniac, ale musze to zrobic teraz.. Ogolnie ogarnal mnie, jakis taki dziwny spokoj. Powtarzam sie? Chyba dlatego, ze nie moge normalnie myslec... Jak to mozliwe? Przeciez wlasnie w spokoju ludziom najlatwiej wszystko przychodzi. A moze, to nie prawda?Jakbym dostala zapewnienie z Niebios, ze wszystko bedzie dobrze. Tak czuje i obym nie pozostała na laurach, bo one nie istnieja materialnie. Nawet ich nie dotkne.. Poza tym sa ulotne. Dzis obecne, ale czy jutro zupelnie nie znikną? Niestety nikt nie zapewnil mnie, ze przyszlosc, jakos sie ulozy, a tym bardziej nie glosy z Niebios. Niczego stamtad nie otrzymalam. Zaden golab nie przelecial w poblizu mego okna, bym mogla odczytac to, jako znak. Pojecia nie mam, skad ta nadzieja, czy cokolwiek innego bardzo do niej podobnego.

W kazdym razie okreslenie "zaroila sie" jest trafne i bliskie urojeniu.. Nie znajduje zadnych powodow podbudowujących swoj spokoj, wiec moge miec urojenia... Niestety, urojenia krotkotrwale, a takie chyba nie wystarczą na tę etykietke.. Szkoda..

Nic ostatnio nie stalo sie takiego wskazujacego, ze wszystko jest proste, kiedy nie jest. Na dodatek mimo swej wytwornej obojetnosci, czuje, jakby dzialo sie, wrecz przeciwnie. Jakby wszystko sie sypalo, ale tez nie od dzis, ani nie od wczoraj, ale od bardzo dawna. W zasadzie od zawsze tak sie dzieje, albo od momentu, do ktorego moja pamiec jeszcze dziala. Czy dziala sprawnie, czy raczej nie, wole nie myslec. Zreszta, czy to wazne? Wazniejsze jest współistnienie spokoju obok ruiny. Tak sie da!!!

Jednak jest cos, czego sie boje, ale ten strach nie dominuje.. Na razie.. Boje sie w tym wszystkim powrotu do domu. Boje sie wakacji. A najbardziej nie przeraza mnie dlugosc wolnych dni. Nie przeraza mnie tez widok rodzinki, a wrecz przeciwnie. Ciesze sie, ze w koncu ich zobacze, bo chyba stesknilam sie za nimi. Watpliwosc w glowie, czy aby jest tak na pewno, wzrasta na mysl o jedzeniu. To za czym tesknie? Za nimi, czy za pelna lodowka? Wlasnie z tego powodu najbardziej boje sie siebie. Widac tak bedzie zawsze. To okropne, bo z wrogiem mozna walczyc, a jak walczyc z sobą? Czy siebie tez powinnam potraktowac, jak wroga? To bez sensu. A jak w takim razie, bo jak przyjaciela nie umiem?Boje sie i nie moge, juz pisac. Chce jesc.. Czekam na napad... Jesc!!!!!!

Popieprzone, to wszystko.. Niby jestem spokojna, ale sie boje.. Naprawde da sie jednoczesnie nosic w sobie przeciwienstwa, albo... Albo po prostu moje Ja jest zbyt podzielne. Jedna część, pozostaje spokojna, a druga mysli o jedzeniu. Dobrze, ze to moj jedyny problem na dzis. Mogloby byc gorzej, choc jedyny problem nie znaczy wcale mało. To jest problem wiekszy, niz dziesiątki innych, ktore posiadają ludzie... Natomiast piec razy mniejszy od klopotow niektorych osob, co powinno podnosic na duchu.


Juz widze siebie jutro w autobusie. Juz czuje swoj puls w gardle. Juz czuje sline na języku. Jakby ktos postawil pyszne jedzenie przed osobą niejedząca z tydzien. To uczucie mnie przepelni i ozywi, az utrace potrzebe powietrza... Na dodatek zmuszona bede jeszcze dwie godziny poczekac, nim dojade do domu.. Jak czlowiek niejedzący tydzien, albo osoba psychicznie zaglodzona, moze tyle wytrzymac? Co, jesli musi? Psychiczne męki.. O nich nie napisze, bo brakuje slow. Pewne rzeczy trzeba przezyc. Po ich przezyciu, juz nie osmielilabym sie nawet probowac wyrazic, jak to wyglada... To nie wyglada, nie pachnie, ani nawet nie smierdzi. To JEST, i to bardzo POTĘZNE!!Zadne krzyki nie pomogą. Wspomne znow, jak mowili, choc nie wiem, czy o mnie: Niektorzy myslą dupą zamiast glową. A potem dojde do wniosku, ze to nie prawda. Niektorzy w ogole nie myslą, choc w miejscu glowy rzeczywiscie osadzila sie ich druga dupa... Tak widze ten jutrzejszy dzien, wlasnie..
A moze, jednak bedzie dobrze... Moze w koncu moja dupa przemowi, jesli nie do innych, to do mnie? Tylko na tym ostatnim mi zalezy. Moze nie musze probowac usmiechac sie do siebie. Moze wystarczy, gdy wypne się na wszystko, na wlasne lęki tez?

Moze spróbuje.... my!! A gdy to zrobimy, wtedy na pewno się uda. Wystarczy sprobowac, aby nie przegrać. Jak nie sprobuje znaczy, ze urodzilam się przegraną. W takim wypadku najlepiej zostac w lozku, bo ono jest najbezpieczniejsze. Dach moze sie zwalic na glowe, ale to malo prawdopodobne. Poza tym po kiego diabla przegrany mialby sie ruszac, gdziekolwiek? Po co? Po kolejną przegraną? Zadam sobie pytanie: Czy tego własnie chce? Jednak nie wiem, jakiej odpowiedzi udziele. Moze czynniki atmosfereczne bedą na tyle korzystne, by mnie wspomóc. Moze goląb krakowski zaprzyjazni sie ze mną, gdy dam mu jeść. I wreszcie moze bedzie mi szkoda pieprzyc wszystko, ze swym organizmem na czele. Jesli zechce wrocic, by nakarmic golębia, koniecznie tego samego o ile sie uda. Wtedy musze byc, co najmniej taka, jak teraz. A nie bardziej bezsilna, bo wtedy nie tylko on mnie nie pozna, ale ja siebie... Nie chce mój drogi Golębiu, ale pragnienie nie ma tu nic do powiedzenia. Czasem jest tak, ze moj glos sie nie liczy. Pozornie nie istnieją gesty bez znaczenia, ale są glosy zbyt ciche, by je uslyszec.

czwartek, 3 czerwca 2010

Sesja, ale nie jedzeniowa.


Jesli mialabym zyc dluzej w takim zastraszajacym tempie, jak ostatnio, zostalyby mi dwa wyjscia. Pierwsze i chyba najlepsze, przywyknąc do tego. Drugie mniej pozytywne, ale skierowane na problem, zejść z tego swiata, wczesniej wariując. Dostrzegam jeszcze inne wyjscia, ale nie traktuje je jako drzwi, ktore umiałabym otworzyć. Sa to wybór wlasnego mniej pospiesznego tempa, albo olanie wszystkiego..

W ciagu jednego dnia zrobilam tak duzo, jak rzadko kiedy. Napisalam trzy egzaminy i interpretacje dla G. Przeszlam wtedy samą siebie, nawet jesli dla innych to zaledwie pestka. Najsmieszniejsze, ze jestem osobą, nie czyniącą niczego bez odpowiedniego nastawienia się. Nastawienia psychicznego oczywiscie, bo bez niego tak, jak bez nastawienia zlamanej nogi, nie pojde do przodu.. Zycie w zwariowanym spoleczesnie i moja watpliwosc, czy bardziej zwariowac mozna, to błahostki. Weszlam w kolizję z tym, co chcialam, a do czego mnie zmuszono, ale dalam rade. Dwa z tych egzaminow byly praktycznie czyms, na co zdecydowalam sie w ostatniej chwili. To znaczy bez psychicznego nastawienia, bez zwarcia sie w gotowosci i bez zbytniego stresu. Lepiej byc nie moglo. Widac czasem plan okazuje sie bardziej zbyteczny, niz pozyteczny. Oczywiscie mam na mysli sytuacje, gdy on zawsze wyklucza margines nieprzewidywalnosci.

Jednak bez planowania mozna nie tylko zaoszczedzic zmartwien i czasu, ale tez umyslowego wysilku. Niestety moje zamiary są raczej niematerialne, ale to nie znaczy, ze sie nie liczą. Nie zapisuje na kartce, ani w zadnym notesie, co w danym dniu zamierzam. NIE MOGLABYM tak! Jednak w jakis sposob zawsze wstaje rano z poczuciem, czy swiadomoscią tego, co dzis ma pierwszeństwo.. Takiego czesciowo nieswiadomego planowania ciezko sie pozbyc. Jednak mysle, ze moze ono ma w sobie cos dobrego. Moze jest tym czyms, co inni nazywają sensem, bo nie mozna umierac, gdy w zyciu nie wszystko sie dokonczylo?
Najlepiej by bylo traktowac zycie, jak pusty pokój. Wtedy nic nie trzeba ukladac, bo w nim niczego nie ma. Nie trzeba sprzatac smieci, scierac kurzu z mebli, ani ukladac rzeczy w komodzie. Goscie tez mniej przeszkadzają, bo nie brudzą. Tylko, czy wtedy dojdzie sie do czegos? Pusty pokoj ma tak wiele miejsca, ale co, gdy nie zmiescimy tam własnej satysfakcji? Nie trzeba sprzatac, a co trzeba? Moze nic? Czasem najbardziej przestronne miejsca sa najciasniejszymi.. Z nich, jak najszybciej uciekamy, by sie nie udusic. Rowniez najbardziej mili ludzie okazuja się najmniej życzliwymi. Gdy tylko odkleimy ich sztuczny usmiech, przekonujemy się kim są.