niedziela, 29 grudnia 2013

Serce

Od jakiś kilku miesięcy (może 2, a może 3) czuję się fatalnie. Mam straszne problemy z sercem. Każdy nawet najmniejszy wysiłek sprawia mi ogromną trudność. Najgorzej jest rano, zwłaszcza jeśli wstaję będąc niewyspana, a przeważnie tak jest. Jeśli jestem względnie wyspana - serce boli mniej, ale nie powiem, że w ogóle... Nienawidzę swojej drogi do pracy. Pokonuję ją zawsze bardzo szybko, ponieważ nie potrafię chodzić wolno. Odległość, której pokonanie większości ludzi zajęłoby z 40 minut, sama pokonuję w 20 minut. Oczywiście szybkie tempo nie chroni mnie przed spóźnieniami, często się spóźniam. Gdy dzwoni budzik nie zapominam włączyć kilka razy dodatkową drzemkę. To powoduje, że w łóżku zostaję nawet o 40 minut dłużej, niż powinnam. Potem brakuje mi czasu, aby spokojnie się wyszykować i wziąć wszystko, co niezbędne. Nigdy nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Zdarza się, że zostaję w łóżku celowo dłużej. Wiem, że źle robię, ale robię to z premedytacją. Mówię sobie: Śpij dłużej dla swojego serca, żeby potem jakoś funkcjonować, jakoś ten dzień przetrwać.
Tym sercem naprawdę się przejmuję... A ono w tym biegu do pracy bije, jak szalone. Zdarza się, że czuję swój puls w uchu! Twarz mam całą mokrą, nie wspominając o ubraniu. Wyglądam, jak zaparowane lustro po kąpieli, z tym że nie jestem lustrem i nie powinnam tak wyglądać.



W związku z tym byłam, już nawet u lekarza. To był okropny dzień. Zwolniłam się wtedy z pracy, ponieważ nie dałam rady zostać tam, ani chwili dłużej. Wróciłam do domu, to była jedna z najdłuższych podróży do domu, jaką kiedykolwiek odbyłam. Przebrałam się w dwuczęściową, dziecięcą piżamę, chciałam pójść spać, ale to okazało się nie takie proste. Mama umówiła mnie z lekarką, dlatego nie pozwoliła mi tak po prostu spokojnie zasnąć. Co jakiś czas zaglądała do pokoju i pytała, czy już zaczęłam się ubierać, spoglądając przy tym z nietęgą miną na twarzy. Prawdę mówiąc czułam się tak bezsilna oraz zmęczona, że nie miałam zamiaru, gdziekolwiek się ruszać. Usadowiłam się pod ciepłą, niezbyt grubą kołdrą (zbyt grubych nie lubię). Tutaj było mi naprawdę idealnie w porównaniu do tego, gdzie byłam i co czułam wcześniej. W końcu jednak dałam za wygraną, bo wiedziałam, że "samo nic nie przyjdzie", jak mawiała mama.

Do lekarki pojechałyśmy autem, mama prowadziła. Tak było prościej, a przede wszystkim szybciej. Na miejscu zastałam młodą kobietę, która nie miała wyglądu lekarki, o ile lekarz może mieć "jakiś wygląd". Na szczęście to była miła kobieta, wzbudzała sympatię. Jednak miałam nieodparte wrażenie, że nie traktowała mnie zbyt serio. Właśnie dlatego warto wspomnieć, że sympatia ma się do zaufania zupełnie nijak. Zamiast przeprowadzić ze mną podstawowy wywiad, pani doktor zaczęła opowiadać o 20 pacjentach, których musiała przyjąć podczas jednego dyżuru. Poczułam się obarczona jej ciężarem, nie dość że musiałam dźwigać swój. Byłam po prostu, jak intruz, jak ktoś kogo chce się spławić. To tak, jakby ktoś chciał nam nieświadomie wysłać komunikat: Nie przeszkadzaj mi, nie mam teraz czasu, idź sobie... Na dodatek była godzina 12 (niedawno wstałam), a ona próbowała mi wmówić, że serce mnie boli, ponieważ nie jadłam jeszcze śniadania i wypiłam tylko szklankę herbaty. Dobrze wiedziałam, że to nie jest powód. Nie jadłam, ani nie piłam nic więcej, bo nie miałam na to żadnej ochoty, ani siły. A serce bolało mnie nie pierwszy dzień, zaczęło dużo dużo wcześniej... Jak ona mogła o tym zapomnieć? Miałam wrażenie, że miejscami w ogóle mnie nie słuchała...

Cóż, zrobiono mi EKG dla pociechy, co trochę ukoiło moje nerwy. W końcu wzięto się do pracy, wykonano coś, co może wykonać tylko fachowiec! Wynik okazał się prawidłowy. Nie byłam zaskoczona, gdyż nie brałam pod uwagę żadnej innej opcji. Nie byłam śmiertelnie chora, doskwierał mi tylko ten ból... Na pożegnanie dostałam od lekarki skierowanie na morfologie, które później wyrzuciłam do kosza. Kilka dni poleżałam jeszcze w domu, z każdym dniem czułam się coraz lepiej. Następnie nadszedł czas powrotu do pracy. Rekonwalescencja dobiegła końca, uznałam ją za wysoce skuteczną... Nie zapominałam przy tym o sercu, miałam już kilkakrotne nawroty bólu, dlatego liczyłam się z możliwością powtórki z rozrywki. Tym bardziej, że niewyspanie oraz stres działają na każdy organizm niekorzystnie, a to mnie miało wkrótce czekać. Stąd chciałam za wszelką cenę zapobiec kolejnym przykrościom, jakoś ich uniknąć. Jako, że spełniam funkcję swojego lekarza domowego zdecydowanie najczęściej, to raz w czasie przerwy wyskoczyłam ukradkiem, tak żeby mnie nikt nie widział, do apteki. Zakupiłam kilka saszetek elektrolitów dla dorosłych. Saszetki miały śmieszne opakowanie, na dodatek okazały się ohydne w smaku. Smakowały, jak jakaś gęsta zawiesina zrobiona z żółtek jaj oraz oleju. Najważniejsze, że okazały się strzałem w dziesiątkę! Reszta nie miała znaczenia. Po niecałej godzinie poczułam się, jakbym odzyskała swoje życie.



Od tamtego momentu, gdy tylko czuję, że znów mam gorszy dzień - wypijam jedną saszetkę elektrolitów. Niestety nie zawsze pomagają. Od pewnego czasu mam wrażenie, że uodporniłam się na ich działanie. Dlatego dokładam do nich jeszcze 2 tabletki potasu, który kupuję na receptę. Taki oto zastrzyk witaminowo-minetałowy pomaga mi przetrwać kryzysy, które są i zapewne jeszcze będą.



W czasie Świąt miałam kilka takich kryzysów. Trudno mi o nich pisać, gdyż Święta upłynęły tak szybko, że praktycznie ich nie spostrzegłam. Poza tym martwiłam się napadami bulimicznymi oraz faktem, że nic wartościowego nie potrafiłam wykonać. Również mój wkład w pomoc mamie przy szykowaniu potraw świątecznych, pieczeniu ciast oraz ubieraniu choinki był zerowy. Te myśli spędzały mi sen z powiek.. Strasznie się zadręczałam...
Na szczęście z pozytywną dewizą i nadzieją planuję, już podejść do jutrzejszego dnia. Jutro jest dla mnie zawsze nową szansą. Natomiast nie planuję nigdzie pójść na Sylwestra, mimo że dla większości ludzi to dzień mocno wyczekiwany. Ja w tym roku postanowiłam, że spędzę go w domu. Mam bardzo dużo pracy do wykonania, chcę się na niej skupić, inaczej nie zdążę wykonać wszystkiego na czas. Poza tym dobry dzień, to dla mnie pracowity dzień. Moja psychika nie przyjmuje do wiadomości czegoś takiego, jak dzień wolny. Zresztą są rzeczy ważne i mniej ważne, jak często mawiają ci ludzie, którzy nie mają o tym pojęcia. Ja dokonałam wyboru, wiem co dla mnie jest ważne, a co mniej...

Chce się jutro obudzić z energią, a wieczorem zasnąć ze świadomością, że skierowałam ją dokładnie tam, gdzie planowałam. Chcę trafić w sam środek celu, to ma dla mnie bardzo duże znaczenie. Tak przyjemnie jest zasypiać zmęczonym po intensywnym dniu. Dodałabym do tego intensywnie dobrym dniu, ale myślę, że nie każdy mógłby zrozumieć, co mam na myśli.



Dla mnie to oczywiste.

czwartek, 21 listopada 2013

Koło fortuny.

Jak zwykle wybralam niezbyt dobry moment na pisanie. Jestem maksymalnie pobudzona i mam strasznie chaotyczne, ambiwalentne mysli. W dodatku nie dokonczylam ostatniego watku. Wszystko tutaj jest strasznie pokawałkowane, ale moze to i lepiej. Moze ma to jakis sens, nawet jesli to nonsens. Chyba po prostu taka wlasnie jestem - teraz. Oby nie na zawsze.

Duzo sie zdarzylo. Spotkalo mnie, jak zwykle wiele nieprawdopodobnych sytuacji. Zwykle nie opisywalam ich tutaj. Wybieralam tylko te bezpieczne tematy. Po prostu nie dawalam sobie rady z niektorymi emocjami i ich amplitudą. A pozniej nie chcialo mi sie wracać do tamtych zdarzeń. Zbyt duzo zajęłoby czasu zrekonstruowanie tego wszystkiego. Wiem, zle zrobilam. Boje sie, ze to uleci, tak jak niemal kazde wspomnienie. Troche tak, jakby mialo uleciec moje zycie...Coz, bede musiala kiedys zrobic z tym porządek, ale tez nic na sile.

Dzis chce powiedziec głównie tyle, ze bylam na terapii. Bylam. To juz czas całkowiecie przeszly, bo to byl ostatni raz. Kolo fortuny nie przestalo sie krecic, fortuny nadal nie ma. Kręci sie, gdyz wczesniej jeszcze chodzilam na terapie do innej osoby. Ta osoba zrezygnowala - po trzech miesiacach. Dzis natomiast po roku zostalam odprawiona z kwitkiem przez kolejną Panią. Stwierdzila, ze myslala, ze sobie poradzi, jednak nie dala rady. Widocznie taka trudna jestem.



Co z ta fortuną bedzie dalej, zobaczymy. Czekam na jakąś wysoką wygrana. Sama, ale czekam. Dla takiej fortuny wiem, że warto.

czwartek, 2 maja 2013

Psycho-za-mną (1)

Mieliśmy niedawno Święto. Teoretycznie był to dzień wolny od pracy. Praktycznie, nie dla wszystkich. Pisząc nie dla wszystkich mam na myśli oczywiście samą siebie. Bo kogóż by innego?



Do pracy rozumianej, jako instytucja i związane z nią zadania funkcjonalne nie chodzę, już od poniedziałku. A teraz chyba troszkę sobie kpię. No tak... Generalnie zajmuję się wykonaniem swoich bieżących "prac", dlatego powiedziałam, że nie miałam w Święto wolnego. Beznadziejnie mi to wszystko idzie. Nie zrobiłam prawie nic. Nie dość, że nie odpoczęłam, to posunęłam się do przodu z wszystkim - praktycznie wcale! Wiem, wiem - praktycznie wcale, to bardzo dużo... Jestem z siebie taka dumna.

W ogóle to pora zreasumować ostatnie dni:

NIEDZIELA:

--NUDNA CZĘŚĆ:--
W niedzielę pobiłam rekord. To był jedyny dobry dzień w bieżącym tygodniu. Zaledwie jedyny...
Napisałam w 3 godziny 14 stron pracy na podyplomówkę. Nie pamiętam tylko, czy to była praca na zawodoznawstwo, czy na charakterystykę doradztwa zawodowego. Te dwa przedmioty są tak podobne, a zarazem tak sprzeczne, że mam problem, by je ogarnąć. Zawierają te same pojęcia, niestety tłumaczone w bardzo nieścisły sposób. Koszmar, prawdziwy koszmar! Prawdopodobnie, jakoś je odbębnię. Smutne, że nie pozostawią po sobie żadnego trwałego śladu, bo naprawdę chciałam się czegoś nauczyć. Tylko jak nauczyć się czegoś, co zdaje się być pisane po polsku, a brzmi jak po ukraińsku? Jak opanować zupełnie inne definicje dla jednego i tego samego zjawiska? Ktoś chyba powinien się zdecydować, czym ono w końcu jest. A nie wmawiać nam, że raz białe jest białe, a innym razem czarne... Nie wiem, co powstaje po zmieszaniu białego z czarnym, ale zapewniam, że nic przyjemnego. Trwałego, jak już mówiłam również nie.

Nie jestem zadowolona z tej pracy. Obawiam się, że jest nie na temat. Wzięłam przykład z osób prowadzących lecz raczej z całkowicie innej, niż ich przyczyny.
Po prostu nie mogłam znaleźć żadnych użytecznych materiałów. Mimo że poświęciłam pół dnia na szukanie w necie u doktora Google czegoś sensownego i użytecznego i tak nic nie znalazłam. A nie byłam wcale wybredna. Przecież nie zawsze taka jestem. Na bibliotekę zabrakło, już czasu. Zresztą zważywszy fakt, że większość bibliotek wyposażona jest w książki oraz w czasopisma z mocno zdezaktualizowaną treścią, wątpliwy miałabym z niej użytek. Cóż, próbowałam tak manewrować zdaniami pisanymi, aby prowadzący odniósł przeciwne wrażenie. Tak, aby uwierzył, że wypowiadam się nawet bardzo na temat! Nie zabrakło, więc słów zmiękczających twierdzenia, jakie ośmieliłam się wysunąć (mimo bladego pojęcia o tym o czym mówiłam), typu: może, raczej, czy relatywnie. Obyło się jedynie bez zwrotu chyba, gdyż uznałam, że on mógłby postawić mnie w bardzo niekorzystnej sytuacji. Mam na myśli oczywiście sytuację oceny... Wykorzystałam za to jeszcze kilka innych zwrotów (w tym dużo nawiasów), wymieniając losowo wybrane państwa UE, żeby praca wyglądała na chociaż średnio profesjonalną. Tutaj akurat dr Google się przydał, ponieważ podpowiedział mi, jakie to fantastyczne mocarstwa do UE należą. Wstyd, ale nie potrafiłam ich wcześniej wymienić.



Ponieważ moim zadaniem było dokonanie charakterystyki modelu doradztwa zawodowego w Polsce na przykładzie modeli europejskich, uznałam że zabieg, który zastosowałam będzie skuteczny. Mówię oczywiście o pewnego rodzaju laniu wody i manewrze gry słownej, zwłaszcza o nawiasach. W końcu istnieją jakieś kryteria doradztwa zawodowego w państwach członkowskich, a i Polska do nich należy. Obym się nie myliła z zakresem ich zastosowania. Nie po to, aż tak się rozpisałam, żeby mnie teraz źle oceniono. Mogłam to zrobić lepiej, ale nie zrobiłam tego najgorzej. Lepiej mi się nie chciało.

--CIEKAWSZA CZĘŚĆ:--
Ogólnie w niedziele dopadł mnie bardzo depresyjny nastrój i bardzo chciałam go zwalczyć. Zresztą, już od pewnego czasu czułam, że potrzebuję zrobić coś nie tylko szalonego, ale i głupiego. Nie wiem tak naprawdę, czy każde szaleństwo nie jest jednocześnie głupie, albo czy każda głupota nie jest jednocześnie szaleństwem. Pomijając jednak filozoficzne rozważania, które nie są dla mnie, pozwoliłam sobie na drobną spontaniczność. Zadzwoniła do mnie Monika. Poznałam ją w pracy, gdy była jeszcze u nas na stażu. To miła dziewczyna o dość męskim usposobieniu, ale ja zawsze lubiłam chłopczyce. Nigdy natomiast nie przepadałam za typem laluń i kokietek. Wolałam otaczać się takimi koleżankami, którym bliżej było do naturalnego sposobu bycia - w moim odczuciu. A sądzę, że typ chłopczyc właśnie tak ma. Dość szybko ustaliłam z Moniką miejsce i czas naszego spotkania. Dużo czasu zajęła mi walka z kudłatymi strączkami, które wyhodowałam na swej głowie. Wreszcie walecznym krokiem podeszłam pod wannę, zamoczyłam włosy, wyjęłam jakiś śmierdzący szampon z ciekawie wyglądającego zielonego opakowania. Namydliłam włosy sporą ilością piany lecz jednocześnie nie za dużą - pamiętając o tym, że szampon niszczy strukturę włosa. Po wszystkim nawet użyłam suszarki, mimo że jestem jej zagorzałą przeciwniczką, gdyż nie cierpię podmuchu gorącego powietrza na twarzy. Wreszcie po nałożeniu niebieskiej kurtki, której założenia do końca przekonana nie byłam ze względu na pochmurne niebo, wyszłam z domu. W drodze spotkałam Kasię Ch, która postawiła mi piwo. Nie wiem po co to zrobiła, nie miałam ochoty na żaden alkohol. Jednak tego dnia postanowiłam jednocześnie, że nie będę się specjalnie ograniczać. Chyba tylko dlatego jej nie odmówiłam.



Z Kaśką siedziałyśmy w bardzo pięknej scenerii wprost stworzonej dla takich osób, jak my. To był park, a dokładniej ławka w parku za jakimiś krzakami. Ktoś kiedyś stwierdził, że są to piękne rośliny, jednak NAWET po tym piwie miałam trudność w dostrzeżeniu ich piękna. Wkrótce przyszła Monika, ale nie sama. Razem z nią pojawiła się również Blanka. Były mocno niezadowolone i zdegustowane, że nie czekałam na nie sama lecz z Kaśką. Nie przepadały za nią i nie trzeba było bystrego obserwatora, aby to dostrzec. Specjalnie też nie kryły się ze swoją ironią, tak mocno wymalowaną na ich twarzy - szczególnie w okolicach kącików ust i brwi. Traktowały Kaśkę, jako kogoś gorszego, a na pewno mniej inteligentnego. Starałam się ratować sytuację. Rozmawiałam z Kaśką normalnie, zadawałam jej pytania i słuchałam odpowiedzi. Interesowałam się tym, co ma do powiedzenia, tak żeby nie poczuła się odtrącona. Sytuacja została uratowana, gdy zadzwoniła jej matka i Kasia musiała wrócić do domu. Wtedy poszłam z Blanką i z Moniką do nowego mieszkania Moniki...
W mieszkaniu było bardzo czyściutko i schludnie, także zrobiło ono na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nawet stare meble stojące w salonie sprawiały wrażenie, jakby dopiero co zostały przewiezione ze sklepu.



W mieszkaniu czekała na nas Asia, siostra Moniki oraz jej chłopak, którego imienia nie mogłam zapamiętać. Miał na imię Michał - już pamiętam... Chłopak dość szybko odjechał, ponieważ następnego dnia musiał iść do pracy, a nie był "stąd". Za to dołączyła do nas Basia. To był ostatni dzwonek, że imprezę we wspaniałym babskim gronie czas wreszcie zacząć. Na jej oficjalne otwarcie dziewczyny wspólnie spytały: Kto dzisiaj do nas przyszedł? Małgorzata, czy Małgorzała?
Na odpowiedz długo nie czekały: Piję dzisiaj z Wami, przyszła Małgorzała.

No i wypiłam...
Starałam się uważać, żeby nie powiedzieć za dużo. Żeby nie zdradzić, że wiem, że Monika jest lesbijką. Nie musiałam jednak wypowiadać tych słów, bo rozmowa z Asią i z Blanką nie pozostawiła wśród nas żadnych złudzeń. Wszystkie o tym wiedziałyśmy...
Nie przypuszczałam jednak, że Monika jest teraz w związku z Basią.
Wcześniej były przecież przyjaciółkami, a Basia nawet nie była lesbijką. Monika opowiadała kiedyś, że wynikła niespodziewana sytuacja, która z przyjaźni niestety przerodziła się w coś więcej. Jednak na pytanie, czy to chodzi o Basię, zaprzeczała. Dopiero Asia powiedziała nam o tym: Dziewczyny są parą. Ciekawe, czy na trzeźwo postąpiłaby podobnie? Mam przeczucie, że tak. Chyba miała do nas zaufanie... Bardzo mi to schlebiło, bo to miłe uczucie, gdy ludzie nie boją się zdradzać nam sekretów własnych lub bliskich im osób. Staram się to szanować. Nie nadużywam niczyjego zaufania.

Cóż, Monika na pewno nie dowie się, że ja wiem... Wiem, że to jednak o Basię chodziło. Obiecałam milczeć. A sama intuicja znów się sprawdziła. Poza tym między nami, to i tak nic nie zmienia. Lubię ją bez względu na wszystko. Musiałaby bardzo się postarać, abym zamieniła tę sympatię we wspomnienie sympatii. Nie chcę tego robić i cieszę się, bo wiem, że nie będę musiała...



A co było dalej (i w pozostałe dni), napiszę jednak następnym razem. W tym momencie zwyciężył leń. To silny drań. Nie wiem, jaką trzeba mieć broń, by móc go pokonać. Moja broń - to za mało.








piątek, 26 kwietnia 2013

Książka.

Dosłownie przed chwilą miałam bardzo dziwny sen...

Śniło mi się, że szukałam czegoś w internecie. Przez przypadek znalazłam recenzję książki, która początkowo w ogóle mnie nie zainteresowała. Nie miałam zamiaru czytać o tym, jak jakiś krytyk ocenia, jakąś tam książkę. W końcu książek i krytyków jest wiele, mało co ich odróżnia. Zmieniłam całkowicie zdanie, gdy przypadkowo spostrzegłam słowo "anoreksja". Są słowa, które wyróżniają się wśród innych słów i które zatrzymują naszą uwagę na dłużej... To było właśnie takie słowo. Przeczytałam całą recenzję.

Książka rzekomo opowiadała o trudnych losach pewnej dziewczyny. Miała być poruszająca, nieco sentymentalna, ale dająca do myślenia i jednocześnie zabawna, żeby czytelnik przypadkiem nad nią nie usnął. Dziewczyna zachorowała na jakąś trudną do zrozumienia i zagadkową chorobę. Nie była to choroba genetyczna, choć paradoksalnie autoimmunologiczna. Taka choroba, gdzie organizm wykorzystuje przeciwko sobie te siły obronne, jakich miał używać, by siebie chronić. Organizm staje się po prostu swoim wrogiem. Mimo choroby, a może właśnie z jej powodu - bohaterka brała udział w różnych niecodziennych zdarzeniach. Takich zdarzeniach, których prawdopodobieństwo wystąpienia jest bardzo nikłe tym bardziej, gdy dotyczą one jednej i tej samej osoby... To miał być rzekomo ten typ zdarzeń stanowiący idealny materiał na książkę, o czym recenzent próbował czytelników przekonać. Sama, wciąż oczekiwałam czegoś więcej.

Dziwny tryb życia i odżywiania spowodował, że dziewczyna jadła tylko 6 budyni dziennie. W recenzji zawarto wzmiankę na temat kaloryczności jednej porcji budyniu. Czytelnik mógł się dowiedzieć, że nie przekracza ona 60 kalorii... Tak było we śnie...

W rzeczywistości pewnie wygląda to trochę inaczej, nie będę jednak sprawdzać.

Wszyscy łącznie z tą dziewczyną myśleli, że ona choruje na całkiem inną chorobę, niż anoreksja, chorobę-zabójcę autoimmunologiczną. Podobnie recenzja została napisana w taki sposób, że sama w to uwierzyłam. Zabawne! Nawet te budynie i mania odchudzania nie wyprowadziły mnie z błędu. Tak też jest z tą chorobą i samymi chorującymi w prawdziwym życiu. Łatwo się maskują, oszukują otoczenie bardzo skutecznie i długo nikt nic nie podejrzewa...



Wszystko stało się bardziej przejrzyste dopiero pod koniec recenzji. Recenzent chyba specjalnie długo trzymał mnie w napięciu, bo najważniejsze informacje pozostawił na sam koniec. Udało mu się jednocześnie tak zbudować początek opowieści, że chciało się pójść krok dalej do przodu i zobaczyć, co tam się zdarzyło...
Nie wiem czemu, ale nie miałam mu tego za złe. Polubiłam szczerze tego gościa...

Cóż, okazało się, że dziewczyna chorowała na anoreksję mając 15 lat. Aktualnie będąc dużo starsza przy niecodziennym funkcjonowaniu można było podejrzewać, że tamten epizod nie jest tylko epizodem. To mogło być coś więcej.



Wreszcie nabrałam ochoty, żeby tę książkę przeczytać. Zainteresowała mnie ona bardzo. Chciałam odnaleźć w niej coś pokrzepiającego... Potrzebowałam też pilnie zrozumienia. Pilnie! Zrozumienia siebie samej na podstawie podobieństwa do tej dziewczyny, bo wyłącznie taki typ zrozumienia mam teraz na myśli. Chciałam zobaczyć, że książka skończy się szczęśliwie, że zakończenie będzie dokładnie takie, jakie chciałabym, aby było, mimo że to zdarza się tylko w bajkach. A najbardziej chciałam zobaczyć, że bohaterka jest szczęśliwa mimo choroby, tak żebym mogła uwierzyć, że jedno z drugim czasem współistnieje.

Jednak, już we śnie pojawiła się ta myśl, która nigdy nawet na chwilę mnie nie opuszcza: Nie masz teraz czasu.

Nie masz czasu na czytanie tej książki. Są inne ważniejsze sprawy - nawet we śnie nie wolno mi śnic o tym o czym śnić najbardziej bym chciała.

Wciąż włącza się, jakiś cenzor. Głos który mówi mi, co mogę, a co mi niewolno.............
Zapomnij o tym, zapomnij o tamtym - nieustannie słyszę jedno i to samo, stara nudna śpiewka.

Widać sny mają o wiele więcej wspólnego z rzeczywistością, niż sądziłam. Nie doceniałam ich. Może dopiero, gdy zmienimy prawdziwe życie wtedy zmienią się też nasze sny. Może.

środa, 24 kwietnia 2013

Pięćdziesiąt razy.

Jaki ten ostatni mój czas jest pokurwiony, to się w głowie nie mieści. Nie potrafię nawet próbować sprecyzować, co najbardziej mnie złości - nie mówiąc już o zaistnieniu, jakiejkolwiek precyzji. Nierealne.

Mam dość pracy. Dość ludzi. Dość pięknego słońca. Dość powrotów z pracy do domu. Dość nauki. Dość przeżywania każdego dnia tak samo. Dość myślenia o tym, że każdy dzień musi być identyczny. Dość potwierdzenia wszystkich najgorszych scenariuszy.

Dość myślenia, czucia, percepcji i działania - po prostu dość.

Niektórych ludzi, gdybym mogła najchętniej udusiłabym z szewską pasją. Pozostaje tylko wyobraźnia. Wyobrażam sobie, jak strzelam drzwiami i oknami, pluję i biję ludzi. Na niewiele to się zdaje.

Dziś w pracy miałam zastąpić pewnego Darka. Ewka wydzwaniała do mnie w tej sprawie z pięćdziesiąt razy. Wyglądało to tak, jakby chciała mnie sprawdzić. Jako, że jest typem osoby, która nadużywa trybu rozkazującego i prawie nigdy nie stosuje trybu pytającego - wielu ludzi nie darzy ją sympatią. Niewiele brakuje, a i ja zasilę to zacne grono...

Ewka w ogóle nie potrafi poprosić ludzi o coś tylko wydaje rozkazy. Nie posądzam jej o złe intencje. Sądzę, że nie jest świadoma, że w taki niesubtelny sposób postępuje. Być może jej matka postępowała identycznie, a ona ten język komunikacji wyniosła z domu...
Przez długi czas to tłumaczenie wystarczało, abym pozostała całkowicie niewzruszona i nienaruszona, jak skała. Podczas gdy inni pracownicy chodzili czerwoni ze złości na Ewkę, sama zachowywałam spokój.



Tego ranka podczas pięćdziesiątego telefonu od Ewy nie dając jej nawet dojść do słowa, nie wytrzymałam i powiedziałam:
- Ewa, czy Ty się wściekłaś? Dzwonisz do mnie z pięćdziesiąt razy. Ja wiem, co mam robić. Idę! Zaraz będę. Na razie!

Ponadto kilkakrotnie użyłam haniebnego określenia Pipówka...

Co najlepsze, nie chodzi wcale o nią. Jestem teraz podatna na wszelkie wkurwy. Chodzi o mnie. Zawsze chodzi o mnie. Mimo wszystko nie podnosząc głosu, ale krzycząc mówię dzisiaj wszelkim Pipówką: WON!



+ dzienna lista zapasów:
- 3 kremy czekoladowe,
- 1 rolada lodowa o smaku śmietankowym,
- jabłka, dużo jabłek.

A to wszystko jeszcze niezjedzone, nawet nietknięte palcem, jedynie zachomikowane w bezpiecznym "dlań" miejscu. Nie wiemy, co się zdarzy: zjem, czy nie zjem? A może najważniejsze, już się zdarzyło? Zadedykowałam dzisiejszy dzień liczbie pięćdziesiąt! Tylko, co może być ważniejsze od żarcia????? Wkurwiająca liczba pięćdziesiąt?????

Liczbom pięćdziesiąt również mówię: WON!


wtorek, 23 kwietnia 2013

ONE.



Nie powinnam dodawać nowego posta, gdy jestem tuż przed przykrymi obowiązkami. Gdybym go dodała po wykonaniu tych obowiązków sądzę, że mogłabym pisać bardziej składnie. A tak moje nieskładne myśli przekładają się na nieskładne zdania. Trudno, są gorsze problemy.

Cieszyłam się, że wyszło słońce, ale u mnie wszystko trwa krótko, a zwłaszcza uczucia pozytywne. Aktualnie jestem z powodu słońca dużo bardziej zmartwiona, niż wtedy, gdy cieszyłam się jego widokiem. Dużo rozmyślam i nie są to myśli przyjemne, jednak coś nas łączy. Jakby więcej niż tylko moja głowa, która zajmuje się przecież ich produkcją. Nie wiem, co to, ale tworzymy silny związek, one - myśli negatywne i ja - przytłoczona brakiem życia w sobie, gasząca każdą iskrę mogącą na nowo to życie wskrzesić.

Przechodząc do rzeczy dopadł mnie nowy rodzaj lęków. Nie są to tak naprawdę lęki dzisiejsze, ani wczorajsze. Towarzyszą mi one dość długo, ale tego z pozoru pięknego dnia uświadomiłam sobie ich powagę. Zrozumiałam, że one nie znikną i solidnie przymierzają się do tego, by zająć miejsce przynależne wolnemu umysłowi... Tymczasem mój umysł zniewolony lękiem - całkowicie odsunął się od zdrowego rozsądku, nic go też nie łączy z sercem, ale to drugie to akurat stara sprawa...

Jestem skazana na klęskę, z tego rodzaju przyczyną nie da się walczyć. Ją trzeba zaakceptować, a tego nie potrafię.



Wstyd mi nawet pisać o niektórych rzeczach. Nie do wszystkiego potrafię się przyznać, co spowodowało, że częściowo ten blog uznałam, jakiś czas temu za zakłamany. To tak, jakbym zbudowała tutaj obraz kogoś zupełnie innego, niż jestem. Zbyt wielka to przepaść między dziewczyną, jaką czuję, że jestem, a tą, której historię spisuję. Przepaść nie do przeskoczenia. W zadaniu kreacji w ogóle się nie sprawdziłam, ale zbytnio mnie to nie dziwi.

Może właśnie o to chodzi, że wszelka kreacja jest błędem. Nie wiem, kim jestem, więc muszę siebie kreować... Prawdopodobnie każda kreacja wyda mi się obca, tak samo jak sama sobie obca jestem. Kolejny raz to powiem: Trudno.



Powiem coś jeszcze, ale krótko i bez owijania w bawełnę do czego mam skłonność, albo co nawet weszło mi w krew!



Boję się starości. Czuję się bezużyteczna. Patrzę na kobiety z pracy, niektóre mają po 40, inne po 50 lat. Są też takie, które mają lat 30. Patrzę na nie niemal codziennie. Ich widok boli nie tylko moje oczy. Boli nawet duszę... Wszystkie one wydają mi się tak bardzo stare i brzydkie. Są dla mnie prawie tak samo odpychające, a niekiedy nawet bardziej, niż sama dla siebie jestem.

Co gorsza, nie tylko ich widok tak bardzo mnie odpycha. Odbieram je całościowo negatywnie, całościowo źle, bardzo źle... Wydaje mi się, że wszystkie te kobiety bez żadnego wyjątku są tak samo głupie, jak i brzydkie. Budzą we mnie nie tylko odrazę, ale dziwną zgrozę oznaczającą przegrane życie, nic nie osiągnięcie, starość, a potem już tylko proch.

Może, gdybym dostrzegła ich piękno uznałabym przeciwnie: niedoceniony intelektualny potencjał, zmarnowany geniusz! Paranoja!



Nie wiem, co robić. Czuję, że i ja taka będę. Tak bardzo nie chcę być, jak te kobiety. Ostatnio rozmyślałam nad tym, że wolę umrzeć, póki jeszcze nie jestem tak bardzo stara, niż zostać jedną z nich.

Wiedziałam, że kiedyś też będę taka, jak one, ale nie sądziłam, że niełaskawy zegar zacznie kraść mój czas na życie, aż tak szybko i bezlitośnie. Jak on mógł? W ogóle się ze mną nie liczył. Wszystko, co najlepsze przeszło mi koło nosa, albo kto wie - może nawet w ogóle nie pojawiło się w moim zasięgu. Nie było też czasu, żeby spełnić marzenia.

A teraz?? Co teraz?? Nie chcę najgorszego.
Nie chcę być, jak ONE!!

Zasięg nadziei, zasięg życia, zasięg marzeń, zasięg chudości - wszystko się zmieniło, wszystko się skurczyło. Mało tutaj miejsca, już dla mnie.

Dlatego nie chcę iść jutro do pracy. Nie chcę znowu patrzeć na te okropne kobiety. Nie chcę! Za każdym razem, gdy widzę, choćby jedną z nich - rzygać mi się chcę.

I choćbym przez moment pomyślała, że może nawet któraś z nich jeszcze nie najgorzej rokuje i właściwie to nieźle dzisiaj wygląda - zaraz pojawia się druga konkurencyjna myśl: Ona też będzie, jak pozostałe ONE!

Ona przestaje znaczyć ona = ona zamienia się w One.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Kolejna taka niedziela.

Wczoraj miałam kiepski dzień. Rzadko zdarza się, aby sobotę-robota można było uznać za udaną. Jednak liczyłam na to, że tym razem tak będzie. Cóż, nie udało się, ale nieważne, sobota i tak za nami...



Tego dnia pozwoliłam sobie na nieco dłuższe spanie. Wczoraj mimo wielu godzin snu ciągle przysypiałam... Myślę, że dziś będzie inaczej, bo raz, że świadomie ten sen przedłużyłam, to dwa - uwaga - wyjątkowo byłam na spacerze. Poszłam z mamą, bratem i z psem do Lidla. Po drodze spotkaliśmy sąsiadkę z mężem i małą córeczką.



Ładna ta córeczka, niebieskooka blondyneczka z niespełna roczkiem - wyglądała na mocno zainteresowaną moim włochaczem.
Z uśmiechem na małej twarzyczce długo mu się przyglądała. Jednak on pozostał na te zaloty całkowicie obojętny...
Doskonale Cię Tuffi rozumiem - natychmiast stwierdziłam, uważając by samej przypadkiem nie dać się omotać.



Później doszła do nas koleżanka, Blanka, która również zmierzała do Lidla w towarzystwie swego czwornożnego pupila. Tym oto sposobem rozeszłam się z mamą i z bratem. Oni zabrali psa i powędrowali w kierunku Intermarche. A ja z Blanką udałam się do Lidla. W Lidlu doskonale wiedziałam, co potrzebuję kupić. Zakupiłam:

- 2 kremy czekoladowe,
- Loda w niebieskim opakowaniu z orzechami oraz bakaliami,
- a także dużą Colę Light - lidlową podróbkę, za niecałe 2 złote...



Wycieczka w tę i z powrotem nie trwała długo. Jak tylko dotarłam do domu, przebrałam się, następnie schowałam swój pakunek w bezpieczne miejsce. Zrobiłam tak na wszelki wypadek, żeby nikt mnie nie uprzedził i przypadkiem nie pożarł czekoladowych pyszności. Kremy są, już w bezpiecznym miejscu: w szufladzie komody wśród kolorowych bluzek i majtek, oczywiście w moim pokoju, gdzie cały czas mogę je mieć na oku.
Natomiast lody - nie miałam wyjścia, znajdują się w zamrażarce. Mam jednak nadzieję, że nikt nie będzie na tyle bezczelny, aby je otwierać i próbować. Ukryłam je za mrożonkami i mięsem zamarzniętym na kość lodu. Dodatkowo pozwoliłam sobie pożyczyć dwa opakowania batonów Snickers, myślę że nikt się nie pogniewa....
Zaś Cola Light oczywiście została już spożyta, choć tylko częściowo. Trudno, żebym wypiła na raz 2 litry tej trucizny...



Smak Coli był oczywiście ohydny, coraz bardziej jej nie cierpię. Mam wrażenie, że ona z każdym łykiem staje się coraz gorsza w smaku!
Zupełnie tak, jakby w kontakcie z moją śliną zmieniała swą konsystencję, jakby dokonywał się jakiś proces gnilny, czy Bóg wie co...

Myślę, że jak wyzdrowieję, to nigdy więcej jej nie kupię, ani nawet nie spróbuję. Nigdy!! Smak Coli, już zawsze będzie dla mnie oznaczał smak bulimii.



Jako, że w Lidlu czułam się okropnie z powodu koszmarnego stanu swoich włosów postanowiłam, że zrobię z nimi porządek. Nie było na co czekać. Nałożyłam pół opakowania odżywki na włosy, mimo że wcześniej ich nie umyłam. W instrukcji pisało, że odżywkę należy nakładać na wilgotne włosy. Jednak jako, że zawsze byłam osobą lubiącą robić pewne rzeczy po swojemu, to nie zmartwiłam się tym, że postąpiłam wbrew instrukcji. Myślę, że efekt będzie ten sam i że odżywka wcale nie okaże się przez to mniej skuteczna. Przecież to by było nielogiczne zupełnie!



Teraz siedzę na krześle z grubą warstwą odżywki na włosach, w starych ciuchach. Mam na sobie niebieskie spodnie od piżamy. Te spodnie są stosunkowo luźne, nie krępują moich słoniowatych ruchów. Ponadto ubrałam podkoszulek na ramiączkach. Teoretycznie nadaje się on do chodzenia na codzień. Jednak według mnie wygląda, jak komplet od piżamy, toteż nigdy nie wyszłabym w nim z domu - gdziekolwiek. Przez uchylone okno wpada troszkę świeżego powietrza. Powietrze jest bardzo chłodne, więc na piżamowaty podkoszulek ubrałam jeszcze koszulę w kratkę. To bardzo stara koszula, koszula mojej mamy, którą mama ubiera, gdy wykonuje różne domowe pracy. Nigdy nie ma nic przeciwko, gdy ją od niej pożyczam. Starych ciuchów, typowo nadających się na chodzenie wyłącznie po domu - akurat nam nie brakuje...



Cóż, wygląda na to, że jestem gotowa, aby rozpocząć mozolny proces edukacji. Dokładnie w lutym przyszłego roku umieszczę na fb taki oto obrazek:



Marzę o tym, aby ta chwila nastąpiła, jak najszybciej. Nie chodzi o to, że chcę coś komuś pokazać. Wręcz przeciwnie. Mogę nawet ustawić ten obrazek w ten sposób, by tylko dla mnie był widoczny. Chcę coś pokazać sobie. Chcę poczuć satysfakcję, że się udało, że osiągnęłam to, co chciałam i nad czym naprawdę długo pracowałam. Zasługuję na to, ale jestem niepewna, czy się uda. Czasem zasługujemy na wiele, a nie mamy nic, także jedno z drugim nie pozostaje w nierozłącznej relacji. Tę relację trzeba samemu przez całe życie budować....



Właśnie dlatego idę budować swoją relację sukcesu-pracy. Jak tylko ją zbuduję, to potem spróbuje jeszcze wychować.



sobota, 20 kwietnia 2013

Sobota robota.

Sobota!



Można powiedzieć, że lubię soboty...
Żałuję tylko niemiłosiernie, że matka ma dziś dzień wolny od pracy. A nigdy nie wiem, kiedy do tej pracy pójdzie i na którą właściwie godzinę. Od kiedy dokonano w zakładzie pracy matki kilku drobnych zmian - uczyniono wszystko jeszcze bardziej rotacyjnym, niż wcześniej. A wcześniej rotacja nie była zbyt wielka, choć była, a i to mnie wtedy bolało...

Ten fakt powinien wskrzesić duch zrozumienia dla cierpienia, jakie odczuwam w związku z nadwyżką zmian...

Dziękuję jej pomysłodawcom, byliście genialni! Tylko proszę nie bądźcie tacy więcej...

Z wątpliwościami, czy dziś mother pracuje - nigdy nie gryzę się zbyt długo. Wystarczy ledwo otworzyć oczy i delikatnie wytrzeszczyć uszy, by usłyszeć dobiegające z dołu domu komentarze. Z reguły są to komentarze na mój (osobisty) temat. Nie sądzę, bym była, aż tak barwną osobą, która na te komentarze zasługuje szczególnie, albo bardziej szczególnie, niż inne osoby. Nie sądzę. Jednak właśnie mojej osoby one dotyczą.



Leżałam tego poranka dość długo w łóżku, budząc się i zasypiając na przemian. W trakcie jednej z takich pobudek dobiegł mych uszu wymawiany przez matkę głos czyjegoś imienia: Małgośka....
Nagle zrozumiałam, że spędzę z matką kolejną barwną sobotę.

To są prawdziwe barwy szczęścia, a nie te bzdury, jakie pokazują ludziom w telewizji...

Cóż, wszelkie wątpliwości odeszły zanim przyszły.

Jedyne, czego nadal dokonać nie potrafię - to ogarnąć kilku myśli, właściwie dylematów... Zamiatam je łopatką w najbliższy kąt ich inicjatora, kąt mojej matki. W końcu od niej wszystko się zaczęło. Niech sobie radzi z nimi! Niech sprząta. Nic jej nie pasuje. Wszystko jest źle. Nigdy nie jest dobrze. Nic dziwnego, przy takim nastawieniu łatwiej jest uczynić trawę niebieską, a niebo zielone, niż spojrzeć łaskawie na teraźniejszość.

-Narzeka, że uczę się za dużo - nazywając mnie żałosnym naukowcem.
-Narzeka, gdy w ogóle się nie uczę - stosując mocne określenie leń i jeszcze mocniejsze pasożyt.

-Rozpacza, gdy nie wychodzę z domu - mówiąc, że jestem odludkiem.
-Płacze, gdy z domu wychodzę - twierdząc, że urodziła włókę.

Jak widać wyraźnie dzisiejszej sobocie przyświeca poszukiwanie złotego środka. Należy ona do robota - mojej matki.
Pozdrawiam Cię Mamo serdecznie ;-)



Wbrew wszystkiemu wierzę, że kolejna sobota będzie moja i tylko moja! W końcu, jakaś równowaga sprawiedliwości musi zostać w tym domu zachowana. A na pewno powinna!!

środa, 17 kwietnia 2013

Tylko nie wisielec!

O swoim wieku próbuję zapomnieć, co zaczyna się udawać. Ponieważ nie brakuje bieżących spraw, które na łeb na szyję trzeba dopieścić, na nich skupiam całą energię.

Jednak w tym momencie jestem nieco wystraszona. Standardowo po powrocie z pracy do domu położyłam się do łóżka, żeby troszkę się przespać. Włączyłam budzik, żeby przypadkiem nie (po)spać za długo. Oszacowałam, że dwie godziny snu całkowicie wystarczą. A po nich znowu stanę pewnie na nogach na każdym - nawet najbardziej zniekształconym podłożu... Chyba się przeliczyłam! Nie dość, że nie potrafię się obudzić, to jeszcze ten niepokój tak nieprzyjemnie drażni mnie w środku. Nie, on nie droczy się ze mną tylko pastwi nade mną... Oby nie rozgościł się zbytnio, pieprzony sublokator...

Prawdopodobnie śnił mi się kolejny koszmar... Zabawne, ale jeśli śnię są to zawsze tylko i wyłącznie bardzo przykre rzeczy. Takie rzeczy, które w rzeczywistości staram się obchodzić szerokim łukiem. Myślę, że właśnie po tych koszmarach tak często czuję się strasznie fatalnie zaraz po przebudzeniu, gdy tylko otwieram sklejone oczy i wychodzę z łóżka...

Hipoteza ta wydaje się być dość uprawomocniona - zważywszy fakt, że większość snów zapominamy, te nieprzyjemne też.

Jedyne, co zapamiętałam, to widok jakiegoś nieznajomego mężczyzny, na którym właśnie wykonywano egzekucję... To był obcy dla mnie mężczyzna, choć miał znajomą twarz i w śnie wiedziałam, że gdzieś-kiedyś, już go spotkałam. Można powiedzieć, że znaliśmy się z widzenia... Wisiał na sznurze, ale umarł nie przez powieszenie. Do ręki podano mu broń, której musiał użyć oddając strzał prosto w swoje otwarte szeroko usta. Zanim to zrobił chciałam krzyczeć, żeby go powstrzymać, żeby nie umierał... Jednocześnie byłam zdziwiona swoim zacofaniem. Nie mogłam wyjść z podziwu, że wcześniej w ogóle nie zorientowałam się, że w Polsce wniesiono karę śmierci.
Kiedy?? - zastanawiałam się. Dotychczas nic o tym nie słyszałam...

Ostatecznie nic nie zrobiłam, moje protesty pozostały bez echa. Zabrakło tam ścian, które wprawiłyby w ruch martwe echo, ludzie nie byli przecież w stanie. Mężczyzna zmarł.

Patrzyłam na jego śmierć razem z jakąś koleżanką.



Później obie zbliżałyśmy się do dworca PKP, żeby odnaleźć zostawiony tam przeze mnie ciemnoniebieski bagaż. Bagaż odnalazłam. Wtedy ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponieważ do domu miałyśmy wrócić autobusem, a ten wcześniej przyjechał - musiałyśmy się bardzo śpieszyć. Koleżanka mnie wyprzedziła. Nie niosła żadnego bagażu, więc mogła biec, ja nie mogłam. Odwracała się tylko co jakiś czas, żeby spostrzec, jak daleko w tyle za nią zostałam... Nie podobało mi się to! W pewnym momencie wściekła, że na mnie nie poczekała - chciałam demonstracyjnie (z całej siły) rzucić swoim bagażem w stronę mijanych ludzi... Czułam, że tylko to może mi pomóc: przynieść ulgę, że w końcu się wyładuję, w przeciwnym wypadku dłużej nie wytrzymam. Mój plan został brutalnie powstrzymany przez budzik... Nie do wiary!!!

Frajer zadzwonił radośnie obwieszczając - ku radości wszystkich lecz nie mojej - że czas wstawać, bo życie nie poczeka! Przez niego nawet w śnie nie zdołałam się wyładować. A w "realnym życiu" będzie to jeszcze bardziej problematyczne... Nienawidzę tego budzika!

Następnym razem wyżyję się, ale chyba głównie na nim............






wtorek, 16 kwietnia 2013

Wzruszenie.



Wczoraj dostałam tyle życzeń urodzinowych, że pomyślałam, że właściwie teraz to mogłabym już umrzeć. W takiej chwili umierałabym z uśmiechem na twarzy, z wielkim szerokim rogalem rozciągniętym od jednego do drugiego policzka, pogodzona całkowicie z losem... Umierałabym wiedząc, że tak naprawdę nie jestem sama, a tylko samotna niekiedy się czuję.

Chciałabym zmienić to czucie.



Boję się żyć, żeby pewnych rzeczy nie zepsuć. To jest jednak sedno przemijania. Potem mogę nie zdążyć ich już naprawić.



A teraz póki najważniejsze sprawy nie są jeszcze zepsute, mogłabym odejść...

Jednak sądzę, że to jeszcze nie czas pożegnania. Jeszcze nie zobaczyłam tego brunatnego błysku na niebie o poranku, na jaki wciąż czekam. Tak bardzo chciałabym go zobaczyć...



Niektórzy ludzie cieszą oczy bezgraniczną przestrzenią nieba niemal codziennie. Szczęściarze! Może i w moim wypadku po zmianie czucia, kiedyś wreszcie to się uda.

Wcześniej tylko powinnam się zdecydować, czy bardziej kiedyś,
czy zdecydowanie bardziej wreszcie...

Wolałabym wreszcie.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Co wypada.

Smutny to dzień. Przemijam codziennie, ale dzisiaj jakoś wybitnie bardziej. Chyba niemal każdy człowiek miewa właśnie takie dni, gdy czuje blisko siebie, jakże nieprzyjemny lodowaty oddech. Dni, gdy krążenie na chwilę ustaje mimo zachowania wszystkich funkcji życiowych. Gdy skóra cierpnie i pojawia się gęsia skórka... To są objawy wzięcia w ramiona przemijania! W gwoli ścisłości, nie my je przytulamy, tu nie ma wyboru. Przytula zawsze "ono".



Właśnie skończyłam 26 lat. Tak, tak ćwierć życia już za mną. A głos wewnętrzny podpowiada, by skomentować sytuację bieżącą jeszcze inaczej: Połowa życia za Tobą, jakie ćwierć, nie bądź śmieszna dziewczyno. Czy, aby nie za bardzo się wygłupiasz??

Za 4 lata będę miała 30 lat. Nie moge w to uwierzyć zdecydowanie bardziej, niż wtedy, gdy nagle okazało się, że jestem pełnoletnia i czas odebrać dowód tożsamości. Wcale na to nie czekałam, a to było przecież tak dawno... Także na swój sposób przeżywam 26 urodziny, jako drugą osmiemnastkę tylko konsekwentnie nieprzyjemnie - mocniej.

Podczas powrotu z pracy do domu prowadziłam w głowie dialog wewnętrzny z wymyślonym rozmówcą. Ten rozmówca pytał mnie, co osiągnęłam dotychczas i na co się w końcu zdecydowałam. Wyobrażałam sobie, że oboje rozmawiamy przez zielony telefon, bo zielony kolor jest ładny i pasuje do aktualnej pory roku...
Z załamanym i drżącym głosem odpowiedziałam współrozmówcy: Nie podjęłam jeszcze żadnej decyzji, nic mnie nie przekonuje i każdą nogą stoję po przeciwnej stronie... Czekałam, co mi odpowie, liczyłam na rady oraz wskazówki, ale tej części rozmowy zabrakło.
Co gorsze, pewnie nigdy się jej nie doczekam.

Póżniej spotkałam przemijanie ubrane w cienką wiosenną czapkę. Miało ono na sobie krwioczerwoną kurtkę do bioder, obcisłe jeansy oraz fioletowo - żółty plecak w brązowe misie.
To dziecko z podstawówki przypomniało mi, że kiedyś i ja o tak ciepłej wiosennej porze zakładałam czapkę. A właściwie troskliwa mama i babcia dbały o moje całościowe wyposażenie, żebym przypadkiem nie zmarzła. Dziś i tym bardziej jutro oraz pojutrze będę skazana na samodzielność, a większość rzeczy pozostanie nieadekwatna wobec aktualnego wieku. Znaczy, że nie wszystko wypada - to jak stopnie przemijania. Jakbym mogła coraz mniej, wcale nie więcej...



W co miałam być wyposażona przez rodzinę - wyposażona zostałam. Czapki o tej porze, już nigdy nie ubiorę. Może dopiero w późnej dorosłości, jeśli dożyję, bo tylko wtedy i w dzieciństwie to akurat "wypada"...


sobota, 13 kwietnia 2013

Nowy dzień.

Oto kolejny nowy dzień. Będzie to sprawdzian nie silnej woli, nie umiejętności organizacyjnych, ani nawet metody radzenia sobie ze stresem. Będzie to sprawdzian poziomu lęku.

Mięśnie przestały mnie, już boleć. Za to troszkę dokucza kręgosłup moralny. Na jego kiepską kondycję psychofizyczną nałożył się fakt, że nie pojechałam na dzisiejszy kurs. Tak dobrze spało mi się tego ranka w łóżku! Na myśl o tym, ile zachodu przede mną, by dotrzeć na miejsce zajęć - budzik stawał się niemy, zaś kołdra nie reagowała na próby rozstania...

Napisałam smsa do jednej dziewczyny z prośbą, by wpisała mnie na listę obecności. Odpowiedziała, że oczywiście zrobi to pod warunkiem, że będzie się dało. Mój niepokój nieco stracił na sile. Także amplituda poziomu lęku utrzymuje się mniej więcej w dolnych granicach normy. Zobaczymy, co będzie później.

Swoją uwagę próbuję skupić na promieniach słońca, dawno takich nie widziałam. Przez uchylone okno dociera duża dawka czystego, jakże energetycznego powietrza. Może ono będzie dzisiaj moim głównym żywicielem, potrzebuję dawcy energii, by zbić z tropu lęk.



Nowy dzień nie znaczy lepszy, znaczy tylko nowy, co jednak otwiera furtkę możliwości bycia lepszym...
Cieszmy się tym...

piątek, 12 kwietnia 2013

Kręgosłup.

Czuję ból całego ciała, boli mnie każdy mięsień.

Czuję się przez to, jak staruszka. Mój kręgosłup jest tak niemiłosiernie napięty, jakbym wsparła na nim lata świetlne przykrych doświadczeń.

Dzisiejszy napad zawierał:

- 3 jabłka (zjedzone, co prawda w czasie pracy, jednak zdecydowanie w napad włączone),
- opakowanie wafelków waniliowych 500 g (kupuję je dość często, ponieważ są tanie, a jednocześnie relatywnie "wydajne"),
- lód waniliowy na patyku w czekoladzie (zachomikowany głęboko w zamrażarce wśród maminych mrożonek i mięs),
- rożek o smaku truskawkowym (czytaj: jak wyżej),
- 2 niewielkie kruche ciasteczka,
- 6 kromek chleba z masłem,
- 3 wielkie miski zupy pomidorowej (nie mylić z miseczkami, choć wszystko jest względne - wszystko to tak naprawdę nic),
- 3 szklanki soku winogronowego (niezbyt dobrego, bardzo cierpkiego).



Kręgosłupie, zlituj się nade mną!
Moralny kręgosłupie, Ty też nie bądź dla mnie zbyt surowy.
Okaż serce, którego nie masz, potraktuj mnie ulgowo.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Murzynka.

Spotkałam murzynkę. Była bardzo grubą kobietą z włosami ściętymi na męsko. Wyglądały one trochę, jak końcówki nierozplątanych warkoczyków lub dredów. Taka typowa murzynka. Wpuściłam ja za furtkę i zaproponowałam, żeby usiadła ze mną na ganku przed domem. Na dworze było ciepło, przyjemnie cieplo. Az chcialo nacieszyć się oczy tak pieknie blyszczącym, przejrzystym jak ocean niebem. Zresztą sloncem też... Zaczelysmy rozmawiac. Nie pamietam dokladnie, kto pierwszy zainicjowal tę rozmowę. Wiem jednak, że dowiedzialam się, ze murzynka jest podrozniczką. Powiedziała, ze podrozuje po calym swiecie sladami Ojca Świętego Jana Pawła II.

Ta informacja bardzo mnie zaciekawila. Chcialam dowiedziec się wiecej. Spytalam ją, jak wygląda ta jej podroz, co wtedy je oraz gdzie spi. Ten komunikat zawieral nie wprost pytanie rowniez o srodki finansowe, w koncu taka wyprawa wydawała się sporo kosztować. Pomyslalam, ze malo kogo stać na nią. A juz szczegolnie nie murzynkę z krainy ubóstwa, z Afryki, gdzie pelno glodujących dzieci z brzuchami wydętymi prawie jak moj po napadzie. Choc wprawila mnie w zdumienie, to sama odpowiedziala calkowicie spokojnie i z pełnym opanowaniem, ze spi byle gdzie i je też byle co...

Zdumialam sie jeszcze bardziej: jak to?? Wyjasnila, ze czasem kladzie sie w lesie przy konarach drzew, a czasem wchodzi zupełnie w gląb lasu, gdzie nie przeszkadza jej ciemnosc nocy. Zrywa jablka z drzew, ktore rosną w sadach mijanych po drodze oraz gruszki. Zywi sie rowniez innymi owocami oraz wszystkim, co choćby częściowo zdaje się być jadalne... W najciekawszym momencie opowiesci murzynki na ganek wyszla moja mama. Spojrzala na nas, lekko się usmiechając, jakby cos tym usmiechem chciala mi zasugerowac.

To byl sympatyczny usmiech, ale wyczulam w nim swietnie znaną drwinę, szyderstwo, a nawet rozbawienie. Zamknęłam drzwi ganku, ktore wczesniej byly uchylone. Nie chcialam, zeby matka slyszala, co zaraz powiem i spostrzegła, jak placze.

Rozplakalam sie na wspomnienie, ze kiedys tez widzialam Ojca Swiętego. To bylo na ostatniej pielgrzymce do Polski naszego Pielgrzyma. Podziwialam Jego niezwykle smuklą, juz chyba wowczas swiętą postać - dosłownie na wyciągnięcie ręki... Czułam, że to cud. A na pewno wielkie szczescie przepchać się przez tlum tych okropnie wrzeszczących ludzi akurat w to miejsce. Przecież On wcale nie musiał tam być... Ani akurat wtedy... Jednak był...

Oczywiscie to byl tylko sen lecz mam wrazenie, jakby czarna postac grubej murzynki symbolizowala wszystkie moje lęki. Jakby byla przemieszczeniem tego, czego najbardziej sie boje. Takim moim totalnym zaprzeczeniem. Nie powinnam sie rozdrabniac, ale dzielac siebie na postac dobrą i zlą, gdzie zlo oznaczałoby realizacje pragnien - tym zlem bylaby murzynka.

Niestety w rzeczywistości ja nie jestem dobra, dobra jest właśnie murzynka.


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

ambiWALEncja

Tak, jak obiecałam Renatki, już nie analizuję. Natomiast martwię się że czeka mnie bezsenna noc, a wlasciwie tym, czy dam rade bezsenną nocą ją uczynić. Mam przecież masę roboty, nie mogę pozwolic sobie na sen. To byłby szczyt lenistwa. Nie opłaca się w ogóle iść do łozka, ponieważ idę do pracy na godzinę 8. A nie wiem, kiedy skoncze wszystkie rzeczy konieczne do wykonania. Przypuszczam, ze gdzies okolo godziny 7. Cudownie. Może, co najwyżej przespię się z godzinkę, badz dwie, jesli bedzie ze mną bardzo źle. Po pracy tych godzin nadrobię znacznie wiecej.

Rozzłościło mnie, ze nie mam podrecznika do interpretacji jednego testu. Caly plan na wieczór nagle sie posypal. Mimo wszystko staram sie zachowac spokoj, co przeczy CAŁKOWICIE temu o czym wspomniałam wcześniej. Niewazne, nie badzmy za nadto szczegolowi! Poza tym jestem sprzeczna w zachowaniu, w emocjach i w procesach poznawczych. Nigdy się tego nie wypierałam... To taka moja całkowita osobowościowa ambiwalencja.

Boli mnie z boku, nie wiem czy to jest jakas kolka, czy cos innego. Moze z nerwow tak boli? A co tam, bolec moze wszystko tylko nie glowa! Najwazniejsze, zeby tej nocy udało się załatwić, jak najwięcej pożytecznych spraw. Tylko to się liczy... Pragmatyczność!

Niezbyt bajkowo, ze od pewnego okresu musze siedziec wiecej godzin w pracy. Jutro ma być tak samo. ZNOWU!!!! A wszystko to tylko dlatego, ze jedna pracownica jest w ciąży. Do konca biezącego miesiąca Ewa, bo tak ma na imię, wzięła wolne. Poniewaz ciąza z biegiem czasu nie staje się mniej zaawansowana, a wrecz przeciwnie domyslam się, że Ewa do pracy już w ogole nie wroci. Po co, więc wciskać mi kity, że będzie inaczej? Nie cierpię takiego podejścia... Przede mną sporo miesiecy wytężonej pracy, za ktore nikt mi nie zaplaci. Dopadly mnie szydercze mysli:

- Po cholere akurat teraz Ewka zachodzila w tę ciąże. Nie mogla poczekac? Ale glupia!
- A jak poroni, to przynajmniej wroci do pracy... Dla mnie lepiej.

Wiem, jestem, a moze tylko bywam okropna. Tak naprawde wcale zle jej nie zycze... Czulabym się winna, gdyby jej, albo dziecku stało się coś zlego. Na szczescie mysli nie mają mocy sprawczej.


Dotrzymując, chociaz częściowo obietnicy dotyczącej notowania produktow, ktore w danym dniu (po)zarlam - wymienić muszę:

(1) 1 opakowanie wafelków (500g w paczce),
(2) Połowę kremu czekoladowego (400g),
(3) 2 bułki (jedna z samym masłem, a druga jeszcze z serem żółtym),
(4) Ziemniaki, kotlet z musztardą (ketchupu nie było) polany zupą z jakąś kaszą - nie wiem, co to za zupa była, ale wiwat ciapy!,
(5) 1 pomarańcza,
(6) 1 mandarynka,
(7) 1 jabłko,
(8) 1 nieduży kawałek sernika (więcej nie było).

To chyba tyle. Napad nie był duzy, ale mega stresowy. Jadlam w poczuciu, ze po napadzie pojde sie polozyc, zeby potem w miare zregenerowana wstac i robic "swoje". Spieszylam sie bardzo. Jedzenie nie sprawialo mi przyjemnosci, ale to dobrze. Lepiej, zebym nie utrwalała powiązania jedzenia z zaspokojeniem głodu psychiczego. Im bardziej bede glodna psychicznie po napadzie tym lepiej. Moze dzieki temu sprobuje skierować uwagę, ku czemuś innemu. W koncu calkowicie jedzeniem i tak nigdy się nie zapokoję. Zawsze będę chciała więcej, a więcej to mało, bo więcej nie znaczy najwięcej...

Nie mam zludzen. Ma je ktoś w ogóle?

Walę, co będzie i było wczesniej. Wszystko i tak jest zbyt skomplikowane... Ide to pracy...





niedziela, 7 kwietnia 2013

Mały świat.

Troche jestem w tym momencie zaspana, poniewaz niedawno wstalam. Mamy godzinę 20:42 i za wiele niestety, już nie zrobię. A od trzech dni nie robię nic, co wynika z braku czasu. Wlasciwie to powiedzenie, ze nie robie nic jest moze nieadekwatnym powiedzeniem. Robie nie te rzeczy, ktore robic bym chciala.

Tytulowy "mały świat" ma zwiazek z tym, ze w krótkim czasie natrafilam na kilka zbiegów okoliczności. Dzis uswiadomilam sobie istnienie kolejnego z nich. Zaczne po kolei:

Pierwszy zbieg okolicznosci.
Moja pierwsza terapia i terapeutka, ktora ze mnie zrezygnowala. Chodzilam do niej dwa miesiace. Po uplywie pięciu miesięcy od kiedy pierwszy raz ujrzalam ją na oczy, zrozumialam ze to wcale nie byl pierwszy raz. Nie myslalam o niej specjalnie. Skupialam sie na czyms innym, az samowolnie przyszla mi do glowy mysl, ze przecież się znamy!
Ona mnie uczyla na studiach, jak moglam wczesniej nie rozpoznac jej twarzy, nie skojarzyc nazwiska? No jak, pytam się - jak?? Ok tych nazwisk bylo wiele i nie sposob je wszystkie na trwałe przyswoić. Co się jednak stalo z moją pamięcią do twarzy? Zawsze byla nienaruszona... Gdzie ta pamięć wtedy była? Na wakacjach?

Drugi zbieg okolicznosci.

W czasie, gdy chodzilam na kurs pedagogiczny dosc czesto sie spoznialam. Czesto rowniez w ogole na niego nie docierałam,. Gdyz sposob prowadzenia kursu nie zachęcal do wysokiej frekwencji. Poza tym niemal wszyscy uczestnicy "szli" tą samą drogą do celu, co ja. Mozna więc powiedziec, ze niekiedy "wymienialiśmy się" nieobecnością i nie potrzebowaliśmy do tego kontraktu, albo scenariusza...
Kryzysy zwiazane z niewyspaniem zawsze dawaly o sobie znac, zawsze wierciły mi głowę i w głowie. Jednak pierwszy raz w zyciu właśnie na tym kursie zamknęłam oczy i usnelam na krześle, bardzo niewygodnym krześle. Pierwszy raz pozwoliłam sobie na coś takiego. Mialam gdzies, ze kobieta, ktora wlasnie wyklada nie sprawia, ani ciut wrazenia "latjowej". Nie obchodzilo mnie tez, ze siedze tuz kolo jej lewego ramienia, slyszac smiech i czujac na sobie (wcale nie ukradkowe) spojrzenia osob z kursu. Martwilam sie tylko tym, by nie spaść z tego krzesła. W koncu tu mogło chodzic o moje zdrowie i zycie...
Co potem? Okazalo sie, ze kierowniczką nastepnego kursu, jaki wybralam jest ta sama kobieta, u ktorej na zajeciach tak bezczelnie drzemalam! Zatem to od niej zalezec bedzie moje "być, albo nie być" na kursie. Nagle, jakże slodko i rozkosznie się zrobiło!

Trzeci zbieg okolicznosci.

To sytuacja, jak dla mnie najbardziej przypadkowa i podobnie, jak wyzej związana z kursem, na ktory obecnie chodzę. Innym, niz ten wcześniejszy kurs... Na pierwsze zajecia organizacyjne bylam na czas. Baa, mozna powiedziec ze tego czasu sporo mialam - na czekanie! Po prostu, gdy ma mnie spotkać coś nowego dbam o to by się nie spoznić. Dbam, az za bardzo. Wchodze w drugi nurt rzeki, doslownie, mimo że nie da się oszacować, gdzie jest pierwszy.
Podczas siedzenia w holu poczekalni doszla do mnie kolejna osoba, ktora tez "za bardzo" zadbala o to, by dotrzec na czas... To byla Renata, kobieta wyglądająca na sześcdziesiąt lat z krótkimi rudawo-brazowymi włosami.
Patrzac na jej twarz odnioslam wrazenie, ze Renata mogla byc duzo mlodsza. Twarz jej nie wydawala się zdradzać oznak wielkiego zmęczenia życiem, czy tez uprzedniej ciężkiej pracy. Trudno tez stwierdzic na jakiej podstawie doszlam do takiego oto wniosku. Chyba intuicyjnie bardzo.
Ostatecznie w tamtym momencie, po dokładnej obserwacji Renatki, oceniłam ją na pięćdziesiąt lat. Zaś za calosciowy wygląd, ze szczególnym uwzględnieniem zmarszczek wokół oczu i bruzd nosowo-gardłowych, obarczylam kwestię genetyczną... Czemu tak to mnie zajęło? Nie wiem, taka już jestem... Niektórym to przeszkadza, a inni to we mnie kochają.
Z Renata rozmowa od początku byla taka, jak z kims kogo nie tylko bardzo dobrze się zna, ale kogo chce się poznawac nieustannie. Wydawala sie intrygującą, a co najważniejsze myslącą osobą. Zabrzmi to nie najlepiej, ale dosc rzadko takie spotykam. W dodatku zwracala uwage na to, co do niej mowilam. Dzięki temu nie prowadzilam monologu, Renata tez nie. My naprawdę rozmawialysmy.
Pozniej usiadlysmy razem w lawce. Chodzilysmy tez czasem na wspolnego papierosa. Momentami nieco sie krepowalam na mysl o tym, ze Renia moglaby byc moją matką. Jednak w czasie rozmowy dbałam o to, chyba skutecznie, by nikt tych lęków nie spostrzegl.
A dzis podczas powrotu do domu po zajęciach zaczelam zastanawiać się, kogo Renata tak bardzo mi przypomina, czyj obraz przywołuje. W koncu bez zawahania uznałam, ze byl to wewnetrzny obraz nikogo innego, jak mojej matki. Wow, kto by pomyślał, bo ja na pewno nie! Przynajmniej nie do tego czasu...
Renia jest do niej podobna z wyglądu, choc moja mama wygląda zdecydowanie na 15 lat mlodziej. To po pierwsze. A po drugie, ma coś takiego w sobie, w swoim charakterze, czy sposobie bycia, co przybliza ją bardzo do "dobrego obiektu", tej dobrej matki, ktora karmi...

Zasypiałam w autobusie zmeczoną dokladną analizą związku swojego "dobrego obiektu" ze sposobem bycia Renaty. Jednak zasnac - nie zasnelam. W koncu nastąpil "Efekt Aha"... Zrozumialam, ze glowa moja (nie)swiadomie pracowala nad tym, bym odzyskała wspomnienie spotkania z Renatą na Hellingerze. Juz wtedy Renata przypominala mi bardzo moją matkę. Spotkanie miało miejsce, co najzabawniejsze daleko od domu zarowno dla mnie, jak i dla Renaty. Podwojny szok! Otoz, spotkalysmy się w miejscowosci nieopodal Bielska Białej - dokładnie tak to było, teraz pamiętam... Ja tam jechalam kilka godzin, Renata tez... Nie mogę tylko przypomnieć sobie dokladnego przebiegu Hellingera i tego, czy Renata tez sie ustawiala. Przypuszczam, że nie... Zresztą to najmniej istotne.

Teraz, już tylko zastanawiam się, czy podzielić się z Renatą swym oświeceniem. Oświecić ją? A moze ona ma lepsza pamięc, niz ja - jedynie nie demonstruje tego? Moze po prostu nie chce mnie zawstydzic? W koncu na Hellingerze opowiedzialam dość szczegółowo o chorobie. A to jest temat krępujący, o ktorym niełatwo jest mówić.. Calkiem mozliwe, ze Renata uswiadamia sobie, ze tak wlasnie jest. Wówczas nie pozostałoby mi nic innego, jak dodać: Brawo, masz rację!

Mozliwe tez, ze w ogole o tym nie myśli...
Ja także powinnam przestać iiiiiii........ Zrobię, tak jak powinnam: przestaję.

To koniec na dziś :)
W mały świat wyruszę jutro znowu.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Noc.

Trochę się ostatnio uspokoilam. Jest nieco lepiej. Nie wiem tylko, jak długo to potrwa. Miejmy nadzieje, ze długo!

Od ostatniego wpisu nie zaliczyłam żadnej historii z drukarką, ani z Koką. Nie działo się nic szczególnego wbrew twierdzeniu, że każda chwila jest niepowtarzalna i wyjątkowa.

Jako, że mialam dzisiaj dzien wolny od pracy, dzien zarezerwowany na udzial w terapii, dnia poprzedniego w ogole nie spalam. Polozylam sie do lozka o 6 nad ranem. To byla sroda. Do godziny 2 w nocy probowalam sie uczyc. Pozniej zrobilam napad przy filmie, ktorego w ogole nie pamietam. Pies ciągle dreptal, slyszalam go bardzo dobrze z sąsiedniego pokoju mimo zamkniętych drzwi. Matka poszla do pracy na nockę, stąd sądze, ze czekal na nią. Tęsknil. Gdy tylko otwieralam drzwi, by pojsc sie czegos napic lub do ubikacji - przybiegał do mnie jak wariat. Z radosci nie wiedzial, z ktorej strony do mnie podejsc i w jaki sposób mnie obskoczyć. To byl uroczy widok. Nawet troszkę się wzruszyłam.

Na terapię w czwartek omal nie zaspalam. Podczas, gdy juz dawno powinnam byc ubrana, wciąz drzemalam w Niebo wzięta w lozku. Łóżko to mój raj, a sen daje Niebo w gwoli ścisłości...
Matka zgodzila się podwieźć mnie na autobus. Ten w ostatniej chwili odjechał bez skrupułów, gdzie by je miał. Dosłownie sprzed mojego nosa po prostu odjechal! Na szczescie zdążylam na czas, mimo ze pojechalam nastepnym srodkiem lokomocji. A bylam momentami pewna, ze juz nie mam po co na tę terapię jechać. Specjalnie nie sprawdzalam czasu na komorce. Mrużyłam oczy w dziwny sposob, nie chcialam sie denerwowac. Balam sie, ze przypadkiem te godzinę zobaczę. Nie potrzebowalam wiedziec, jak bardzo jest juz pozno. Nigdy nie lubiłam być spóźnialska.

Spoznilam sie dwie minuty. Jako, ze terapeutka myslala, ze w ogole sie nie zjawie, zaczęła kserować swoje papiery. A więc, to ja musialam na nią czekac, nie ona na mnie. Potem kazda spoznioną minute odrobilysmy, wydluzając nieco czas sesji... Podczas sesji rozmawialysmy o moim chorobowym, wrecz kompulsywnym stosunku do nauki, ale o tym napisze nastepnym razem...

Po wyjsciu z terapii odebralam zaswiadczenie z Warsztatów Umiejętności Psychospołecznych, w ktorych uczestniczylam. Nie ukrywam, że ze względu na papierek. W koncu to tez moj chorobowy styl! Trochę bladzilam. Okazalo sie, ze wysiadlam nie na tym moscie, na ktorym wysiąść powinnam. W nagrodę za te nieprzyjemną wędrówkę z sercem wyskakującym z piersi i włosami w buzi, bo tak wiało, znalazłam dwadziescia złotych. Strasznie się ucieszylam. Jeszcze tego samego dnia kupilam w sklepie:

- Moją milosc - ukochany mak w puszce!
- 2 opakowania wafelkow - po 850 g przypadających na paczkę.
- Duży carrefourowy krem czekoladowy za 10 złotych
(z biało-czarnymi paskami czekolady).
- Sok pomaranczowy - z tego zmęczenia i biegu zrozumiałam, czym jest prawdziwa, najprawdziwsza sahara w przełyku, chciałam ją ugasić.

Po powrocie do domu skonsumowalam swoją milosc. Pochlonelam tez prawie caly krem czekoladowy. Jeszcze trochę zostawilam na wieczor, ale tylko dlatego ze wiecej dojeść nie moglam. Za bardzo senna bylam! A dla kogo zostawiłam? Oczywiście dla siebie... Do tego wszystkiego wlączyło sie jeszcze jabłko oraz obiad jednodaniowy. Choc porcja, ktora zjadlam stanowila najprawdopodobniej z trzy porcje normalnego obiadu - dla przeciętnego czlowieka ;) Do tego była "ciapą" składającą się z:
- buraków,
- ziemniaków,
- zupy pomidorowej z ryżem,
- a także tzw. kiszki.

Całość czyli mix w dużej szklanej misce, nie trudno sobie wyobrazić i wyobraźni wielkiej mieć nie trzeba, wyglądała baaaardzo smakowicie...
Nie jeden szef kuchni nie powstydziłby się takiego oto żarłocznego repertuaru...
(Nie)polecam!

Tym oto sposobem zapelnilam czas do godziny 17. Dopiero wowczas padnieta, jak mucha po uderzeniu lepką moglam się położyć. Spałam do godziny 22. Oto dokladny harmonogram dnia uprzedniego ;) Zaznaczam jednak, że on calosciowy nie jest... Czeka teraz na mnie pisanie opinii do pracy i moze jeszcze nauka. Czuje sie pozytywnie naladowana. Lekko pobolewa mnie glowa i smuci fakt, ze jutro pracuję do 18.

Mimo wszystko jest cicho, ciemno i zimno, to noc, więc znalazłam się w swoim zywiole. Chciałabym nie spać... Znika pospiech, znika stres. Pojawia się wcześniej zajęta przestrzeń dla mnie...




niedziela, 31 marca 2013

Wyjjjjjjjjjsiłek.

Ostatnio liczba moich wpisów diametralnie wzrosła. Jest to spowodowane tym, co wiele osób chyba dość dobrze zna. Moment odwlekania niemilych rzeczy, czyli podejmowania najrózniejszych zajęć, wlączając w to oczwyscie sprzątanie.

Swoja nauką juz rzygam. Doslownie rzygam i chyba nie moge zmienic tego stosunku na nieco bardziej pozytywny. A byloby latwiej. Efekty tez bylyby trwalsze. No coz.... Najgorsze, ze nie potrafię zrobic przerwy. Nie potrafie się odciąć, zrelaksować. Co to w ogole znaczy odpoczywać? W glowie mam nieustanną mysl o tym, co powinnam: Ucz sie, ucz! Czuje sie więzniem tych mysli, wcale ich nie chce, sa moje ale jakby nie własne. Na dodatek odnotowałam gwałtowny wzrost poczucia bycia inną, a także przekonania, że wszystko i tak "pójdzie na nic".

Brat dał mi dzisiaj troche papieru do drukarki. Na moje oko ten papier byl dziwnie gruby. Za gruby, jak na papier do drukowania. Oczywiscie drukarka kilka razy sie zaciela. Sadze, że wlasnie z powodu tego papieru. Troche tych kartek z trudem wyszarpalam. Nawet nie liczyłam sie z tym, ze raz juz w ten sposob "załatwiłam" poprzednią drukarkę. A co tam, to bylo kiedys! Dawno i nie pamietam! Pozniej brat kilka razy interweniowal. Dzialo sie, oj dzialo! Moje krzyki, ze znowu wszystko spieprzyl i widac musze liczyc wylacznie na siebie.
Z pewnoscią nie byly dla niego przyjemne. Matka tez wtracala sie do wszystkiego, inaczej nie bylaby soba. Chciala dzwonic do kolegi C., aby nam pomógł. Jak mozna w ogole dzwonic do kogos w takiej sprawie? Co taki ktos zrobiłby na odleglosc? To smieszne. Na szczescie wszystko, co potrzebowalam udalo się wydrukować...

Niesmak pozostal...

Pamietam, jak niedawno jedna dziewczyna spytala mnie, czy wartosciuje tak swoj wysilek. Bylam w szoku, ze w ogole zadaje mi to pytanie. Wskazywalo ono, ze tamta dziewczyna raczej czegos podobnego nie robi. Dziwne... Jak mozna nie wartosciowac swojego wysilku, nie porownując go do wysilku wlozonego przez innych ludzi??? Moj wysilek jest przeciez tak ogromny. Poswiecam zdrowie, zycie. Wszystko oddaje, co moge ofiarowac. Wiem, ze inni dają mniej...

Po prostu kazdy, kto nie daje siebie musi dawac mniej, bo ja siebie daje. To chyba zrozumiałe, dlaczego postępuję tak, a nie inaczej, dlaczego wartościuję...

Jak mogę nie wartościować?
Jak mogę przestać dawać siebie?
Może Ty mi pokaż, spróbuj!