piątek, 26 kwietnia 2013

Książka.

Dosłownie przed chwilą miałam bardzo dziwny sen...

Śniło mi się, że szukałam czegoś w internecie. Przez przypadek znalazłam recenzję książki, która początkowo w ogóle mnie nie zainteresowała. Nie miałam zamiaru czytać o tym, jak jakiś krytyk ocenia, jakąś tam książkę. W końcu książek i krytyków jest wiele, mało co ich odróżnia. Zmieniłam całkowicie zdanie, gdy przypadkowo spostrzegłam słowo "anoreksja". Są słowa, które wyróżniają się wśród innych słów i które zatrzymują naszą uwagę na dłużej... To było właśnie takie słowo. Przeczytałam całą recenzję.

Książka rzekomo opowiadała o trudnych losach pewnej dziewczyny. Miała być poruszająca, nieco sentymentalna, ale dająca do myślenia i jednocześnie zabawna, żeby czytelnik przypadkiem nad nią nie usnął. Dziewczyna zachorowała na jakąś trudną do zrozumienia i zagadkową chorobę. Nie była to choroba genetyczna, choć paradoksalnie autoimmunologiczna. Taka choroba, gdzie organizm wykorzystuje przeciwko sobie te siły obronne, jakich miał używać, by siebie chronić. Organizm staje się po prostu swoim wrogiem. Mimo choroby, a może właśnie z jej powodu - bohaterka brała udział w różnych niecodziennych zdarzeniach. Takich zdarzeniach, których prawdopodobieństwo wystąpienia jest bardzo nikłe tym bardziej, gdy dotyczą one jednej i tej samej osoby... To miał być rzekomo ten typ zdarzeń stanowiący idealny materiał na książkę, o czym recenzent próbował czytelników przekonać. Sama, wciąż oczekiwałam czegoś więcej.

Dziwny tryb życia i odżywiania spowodował, że dziewczyna jadła tylko 6 budyni dziennie. W recenzji zawarto wzmiankę na temat kaloryczności jednej porcji budyniu. Czytelnik mógł się dowiedzieć, że nie przekracza ona 60 kalorii... Tak było we śnie...

W rzeczywistości pewnie wygląda to trochę inaczej, nie będę jednak sprawdzać.

Wszyscy łącznie z tą dziewczyną myśleli, że ona choruje na całkiem inną chorobę, niż anoreksja, chorobę-zabójcę autoimmunologiczną. Podobnie recenzja została napisana w taki sposób, że sama w to uwierzyłam. Zabawne! Nawet te budynie i mania odchudzania nie wyprowadziły mnie z błędu. Tak też jest z tą chorobą i samymi chorującymi w prawdziwym życiu. Łatwo się maskują, oszukują otoczenie bardzo skutecznie i długo nikt nic nie podejrzewa...



Wszystko stało się bardziej przejrzyste dopiero pod koniec recenzji. Recenzent chyba specjalnie długo trzymał mnie w napięciu, bo najważniejsze informacje pozostawił na sam koniec. Udało mu się jednocześnie tak zbudować początek opowieści, że chciało się pójść krok dalej do przodu i zobaczyć, co tam się zdarzyło...
Nie wiem czemu, ale nie miałam mu tego za złe. Polubiłam szczerze tego gościa...

Cóż, okazało się, że dziewczyna chorowała na anoreksję mając 15 lat. Aktualnie będąc dużo starsza przy niecodziennym funkcjonowaniu można było podejrzewać, że tamten epizod nie jest tylko epizodem. To mogło być coś więcej.



Wreszcie nabrałam ochoty, żeby tę książkę przeczytać. Zainteresowała mnie ona bardzo. Chciałam odnaleźć w niej coś pokrzepiającego... Potrzebowałam też pilnie zrozumienia. Pilnie! Zrozumienia siebie samej na podstawie podobieństwa do tej dziewczyny, bo wyłącznie taki typ zrozumienia mam teraz na myśli. Chciałam zobaczyć, że książka skończy się szczęśliwie, że zakończenie będzie dokładnie takie, jakie chciałabym, aby było, mimo że to zdarza się tylko w bajkach. A najbardziej chciałam zobaczyć, że bohaterka jest szczęśliwa mimo choroby, tak żebym mogła uwierzyć, że jedno z drugim czasem współistnieje.

Jednak, już we śnie pojawiła się ta myśl, która nigdy nawet na chwilę mnie nie opuszcza: Nie masz teraz czasu.

Nie masz czasu na czytanie tej książki. Są inne ważniejsze sprawy - nawet we śnie nie wolno mi śnic o tym o czym śnić najbardziej bym chciała.

Wciąż włącza się, jakiś cenzor. Głos który mówi mi, co mogę, a co mi niewolno.............
Zapomnij o tym, zapomnij o tamtym - nieustannie słyszę jedno i to samo, stara nudna śpiewka.

Widać sny mają o wiele więcej wspólnego z rzeczywistością, niż sądziłam. Nie doceniałam ich. Może dopiero, gdy zmienimy prawdziwe życie wtedy zmienią się też nasze sny. Może.

środa, 24 kwietnia 2013

Pięćdziesiąt razy.

Jaki ten ostatni mój czas jest pokurwiony, to się w głowie nie mieści. Nie potrafię nawet próbować sprecyzować, co najbardziej mnie złości - nie mówiąc już o zaistnieniu, jakiejkolwiek precyzji. Nierealne.

Mam dość pracy. Dość ludzi. Dość pięknego słońca. Dość powrotów z pracy do domu. Dość nauki. Dość przeżywania każdego dnia tak samo. Dość myślenia o tym, że każdy dzień musi być identyczny. Dość potwierdzenia wszystkich najgorszych scenariuszy.

Dość myślenia, czucia, percepcji i działania - po prostu dość.

Niektórych ludzi, gdybym mogła najchętniej udusiłabym z szewską pasją. Pozostaje tylko wyobraźnia. Wyobrażam sobie, jak strzelam drzwiami i oknami, pluję i biję ludzi. Na niewiele to się zdaje.

Dziś w pracy miałam zastąpić pewnego Darka. Ewka wydzwaniała do mnie w tej sprawie z pięćdziesiąt razy. Wyglądało to tak, jakby chciała mnie sprawdzić. Jako, że jest typem osoby, która nadużywa trybu rozkazującego i prawie nigdy nie stosuje trybu pytającego - wielu ludzi nie darzy ją sympatią. Niewiele brakuje, a i ja zasilę to zacne grono...

Ewka w ogóle nie potrafi poprosić ludzi o coś tylko wydaje rozkazy. Nie posądzam jej o złe intencje. Sądzę, że nie jest świadoma, że w taki niesubtelny sposób postępuje. Być może jej matka postępowała identycznie, a ona ten język komunikacji wyniosła z domu...
Przez długi czas to tłumaczenie wystarczało, abym pozostała całkowicie niewzruszona i nienaruszona, jak skała. Podczas gdy inni pracownicy chodzili czerwoni ze złości na Ewkę, sama zachowywałam spokój.



Tego ranka podczas pięćdziesiątego telefonu od Ewy nie dając jej nawet dojść do słowa, nie wytrzymałam i powiedziałam:
- Ewa, czy Ty się wściekłaś? Dzwonisz do mnie z pięćdziesiąt razy. Ja wiem, co mam robić. Idę! Zaraz będę. Na razie!

Ponadto kilkakrotnie użyłam haniebnego określenia Pipówka...

Co najlepsze, nie chodzi wcale o nią. Jestem teraz podatna na wszelkie wkurwy. Chodzi o mnie. Zawsze chodzi o mnie. Mimo wszystko nie podnosząc głosu, ale krzycząc mówię dzisiaj wszelkim Pipówką: WON!



+ dzienna lista zapasów:
- 3 kremy czekoladowe,
- 1 rolada lodowa o smaku śmietankowym,
- jabłka, dużo jabłek.

A to wszystko jeszcze niezjedzone, nawet nietknięte palcem, jedynie zachomikowane w bezpiecznym "dlań" miejscu. Nie wiemy, co się zdarzy: zjem, czy nie zjem? A może najważniejsze, już się zdarzyło? Zadedykowałam dzisiejszy dzień liczbie pięćdziesiąt! Tylko, co może być ważniejsze od żarcia????? Wkurwiająca liczba pięćdziesiąt?????

Liczbom pięćdziesiąt również mówię: WON!


wtorek, 23 kwietnia 2013

ONE.



Nie powinnam dodawać nowego posta, gdy jestem tuż przed przykrymi obowiązkami. Gdybym go dodała po wykonaniu tych obowiązków sądzę, że mogłabym pisać bardziej składnie. A tak moje nieskładne myśli przekładają się na nieskładne zdania. Trudno, są gorsze problemy.

Cieszyłam się, że wyszło słońce, ale u mnie wszystko trwa krótko, a zwłaszcza uczucia pozytywne. Aktualnie jestem z powodu słońca dużo bardziej zmartwiona, niż wtedy, gdy cieszyłam się jego widokiem. Dużo rozmyślam i nie są to myśli przyjemne, jednak coś nas łączy. Jakby więcej niż tylko moja głowa, która zajmuje się przecież ich produkcją. Nie wiem, co to, ale tworzymy silny związek, one - myśli negatywne i ja - przytłoczona brakiem życia w sobie, gasząca każdą iskrę mogącą na nowo to życie wskrzesić.

Przechodząc do rzeczy dopadł mnie nowy rodzaj lęków. Nie są to tak naprawdę lęki dzisiejsze, ani wczorajsze. Towarzyszą mi one dość długo, ale tego z pozoru pięknego dnia uświadomiłam sobie ich powagę. Zrozumiałam, że one nie znikną i solidnie przymierzają się do tego, by zająć miejsce przynależne wolnemu umysłowi... Tymczasem mój umysł zniewolony lękiem - całkowicie odsunął się od zdrowego rozsądku, nic go też nie łączy z sercem, ale to drugie to akurat stara sprawa...

Jestem skazana na klęskę, z tego rodzaju przyczyną nie da się walczyć. Ją trzeba zaakceptować, a tego nie potrafię.



Wstyd mi nawet pisać o niektórych rzeczach. Nie do wszystkiego potrafię się przyznać, co spowodowało, że częściowo ten blog uznałam, jakiś czas temu za zakłamany. To tak, jakbym zbudowała tutaj obraz kogoś zupełnie innego, niż jestem. Zbyt wielka to przepaść między dziewczyną, jaką czuję, że jestem, a tą, której historię spisuję. Przepaść nie do przeskoczenia. W zadaniu kreacji w ogóle się nie sprawdziłam, ale zbytnio mnie to nie dziwi.

Może właśnie o to chodzi, że wszelka kreacja jest błędem. Nie wiem, kim jestem, więc muszę siebie kreować... Prawdopodobnie każda kreacja wyda mi się obca, tak samo jak sama sobie obca jestem. Kolejny raz to powiem: Trudno.



Powiem coś jeszcze, ale krótko i bez owijania w bawełnę do czego mam skłonność, albo co nawet weszło mi w krew!



Boję się starości. Czuję się bezużyteczna. Patrzę na kobiety z pracy, niektóre mają po 40, inne po 50 lat. Są też takie, które mają lat 30. Patrzę na nie niemal codziennie. Ich widok boli nie tylko moje oczy. Boli nawet duszę... Wszystkie one wydają mi się tak bardzo stare i brzydkie. Są dla mnie prawie tak samo odpychające, a niekiedy nawet bardziej, niż sama dla siebie jestem.

Co gorsza, nie tylko ich widok tak bardzo mnie odpycha. Odbieram je całościowo negatywnie, całościowo źle, bardzo źle... Wydaje mi się, że wszystkie te kobiety bez żadnego wyjątku są tak samo głupie, jak i brzydkie. Budzą we mnie nie tylko odrazę, ale dziwną zgrozę oznaczającą przegrane życie, nic nie osiągnięcie, starość, a potem już tylko proch.

Może, gdybym dostrzegła ich piękno uznałabym przeciwnie: niedoceniony intelektualny potencjał, zmarnowany geniusz! Paranoja!



Nie wiem, co robić. Czuję, że i ja taka będę. Tak bardzo nie chcę być, jak te kobiety. Ostatnio rozmyślałam nad tym, że wolę umrzeć, póki jeszcze nie jestem tak bardzo stara, niż zostać jedną z nich.

Wiedziałam, że kiedyś też będę taka, jak one, ale nie sądziłam, że niełaskawy zegar zacznie kraść mój czas na życie, aż tak szybko i bezlitośnie. Jak on mógł? W ogóle się ze mną nie liczył. Wszystko, co najlepsze przeszło mi koło nosa, albo kto wie - może nawet w ogóle nie pojawiło się w moim zasięgu. Nie było też czasu, żeby spełnić marzenia.

A teraz?? Co teraz?? Nie chcę najgorszego.
Nie chcę być, jak ONE!!

Zasięg nadziei, zasięg życia, zasięg marzeń, zasięg chudości - wszystko się zmieniło, wszystko się skurczyło. Mało tutaj miejsca, już dla mnie.

Dlatego nie chcę iść jutro do pracy. Nie chcę znowu patrzeć na te okropne kobiety. Nie chcę! Za każdym razem, gdy widzę, choćby jedną z nich - rzygać mi się chcę.

I choćbym przez moment pomyślała, że może nawet któraś z nich jeszcze nie najgorzej rokuje i właściwie to nieźle dzisiaj wygląda - zaraz pojawia się druga konkurencyjna myśl: Ona też będzie, jak pozostałe ONE!

Ona przestaje znaczyć ona = ona zamienia się w One.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Kolejna taka niedziela.

Wczoraj miałam kiepski dzień. Rzadko zdarza się, aby sobotę-robota można było uznać za udaną. Jednak liczyłam na to, że tym razem tak będzie. Cóż, nie udało się, ale nieważne, sobota i tak za nami...



Tego dnia pozwoliłam sobie na nieco dłuższe spanie. Wczoraj mimo wielu godzin snu ciągle przysypiałam... Myślę, że dziś będzie inaczej, bo raz, że świadomie ten sen przedłużyłam, to dwa - uwaga - wyjątkowo byłam na spacerze. Poszłam z mamą, bratem i z psem do Lidla. Po drodze spotkaliśmy sąsiadkę z mężem i małą córeczką.



Ładna ta córeczka, niebieskooka blondyneczka z niespełna roczkiem - wyglądała na mocno zainteresowaną moim włochaczem.
Z uśmiechem na małej twarzyczce długo mu się przyglądała. Jednak on pozostał na te zaloty całkowicie obojętny...
Doskonale Cię Tuffi rozumiem - natychmiast stwierdziłam, uważając by samej przypadkiem nie dać się omotać.



Później doszła do nas koleżanka, Blanka, która również zmierzała do Lidla w towarzystwie swego czwornożnego pupila. Tym oto sposobem rozeszłam się z mamą i z bratem. Oni zabrali psa i powędrowali w kierunku Intermarche. A ja z Blanką udałam się do Lidla. W Lidlu doskonale wiedziałam, co potrzebuję kupić. Zakupiłam:

- 2 kremy czekoladowe,
- Loda w niebieskim opakowaniu z orzechami oraz bakaliami,
- a także dużą Colę Light - lidlową podróbkę, za niecałe 2 złote...



Wycieczka w tę i z powrotem nie trwała długo. Jak tylko dotarłam do domu, przebrałam się, następnie schowałam swój pakunek w bezpieczne miejsce. Zrobiłam tak na wszelki wypadek, żeby nikt mnie nie uprzedził i przypadkiem nie pożarł czekoladowych pyszności. Kremy są, już w bezpiecznym miejscu: w szufladzie komody wśród kolorowych bluzek i majtek, oczywiście w moim pokoju, gdzie cały czas mogę je mieć na oku.
Natomiast lody - nie miałam wyjścia, znajdują się w zamrażarce. Mam jednak nadzieję, że nikt nie będzie na tyle bezczelny, aby je otwierać i próbować. Ukryłam je za mrożonkami i mięsem zamarzniętym na kość lodu. Dodatkowo pozwoliłam sobie pożyczyć dwa opakowania batonów Snickers, myślę że nikt się nie pogniewa....
Zaś Cola Light oczywiście została już spożyta, choć tylko częściowo. Trudno, żebym wypiła na raz 2 litry tej trucizny...



Smak Coli był oczywiście ohydny, coraz bardziej jej nie cierpię. Mam wrażenie, że ona z każdym łykiem staje się coraz gorsza w smaku!
Zupełnie tak, jakby w kontakcie z moją śliną zmieniała swą konsystencję, jakby dokonywał się jakiś proces gnilny, czy Bóg wie co...

Myślę, że jak wyzdrowieję, to nigdy więcej jej nie kupię, ani nawet nie spróbuję. Nigdy!! Smak Coli, już zawsze będzie dla mnie oznaczał smak bulimii.



Jako, że w Lidlu czułam się okropnie z powodu koszmarnego stanu swoich włosów postanowiłam, że zrobię z nimi porządek. Nie było na co czekać. Nałożyłam pół opakowania odżywki na włosy, mimo że wcześniej ich nie umyłam. W instrukcji pisało, że odżywkę należy nakładać na wilgotne włosy. Jednak jako, że zawsze byłam osobą lubiącą robić pewne rzeczy po swojemu, to nie zmartwiłam się tym, że postąpiłam wbrew instrukcji. Myślę, że efekt będzie ten sam i że odżywka wcale nie okaże się przez to mniej skuteczna. Przecież to by było nielogiczne zupełnie!



Teraz siedzę na krześle z grubą warstwą odżywki na włosach, w starych ciuchach. Mam na sobie niebieskie spodnie od piżamy. Te spodnie są stosunkowo luźne, nie krępują moich słoniowatych ruchów. Ponadto ubrałam podkoszulek na ramiączkach. Teoretycznie nadaje się on do chodzenia na codzień. Jednak według mnie wygląda, jak komplet od piżamy, toteż nigdy nie wyszłabym w nim z domu - gdziekolwiek. Przez uchylone okno wpada troszkę świeżego powietrza. Powietrze jest bardzo chłodne, więc na piżamowaty podkoszulek ubrałam jeszcze koszulę w kratkę. To bardzo stara koszula, koszula mojej mamy, którą mama ubiera, gdy wykonuje różne domowe pracy. Nigdy nie ma nic przeciwko, gdy ją od niej pożyczam. Starych ciuchów, typowo nadających się na chodzenie wyłącznie po domu - akurat nam nie brakuje...



Cóż, wygląda na to, że jestem gotowa, aby rozpocząć mozolny proces edukacji. Dokładnie w lutym przyszłego roku umieszczę na fb taki oto obrazek:



Marzę o tym, aby ta chwila nastąpiła, jak najszybciej. Nie chodzi o to, że chcę coś komuś pokazać. Wręcz przeciwnie. Mogę nawet ustawić ten obrazek w ten sposób, by tylko dla mnie był widoczny. Chcę coś pokazać sobie. Chcę poczuć satysfakcję, że się udało, że osiągnęłam to, co chciałam i nad czym naprawdę długo pracowałam. Zasługuję na to, ale jestem niepewna, czy się uda. Czasem zasługujemy na wiele, a nie mamy nic, także jedno z drugim nie pozostaje w nierozłącznej relacji. Tę relację trzeba samemu przez całe życie budować....



Właśnie dlatego idę budować swoją relację sukcesu-pracy. Jak tylko ją zbuduję, to potem spróbuje jeszcze wychować.



sobota, 20 kwietnia 2013

Sobota robota.

Sobota!



Można powiedzieć, że lubię soboty...
Żałuję tylko niemiłosiernie, że matka ma dziś dzień wolny od pracy. A nigdy nie wiem, kiedy do tej pracy pójdzie i na którą właściwie godzinę. Od kiedy dokonano w zakładzie pracy matki kilku drobnych zmian - uczyniono wszystko jeszcze bardziej rotacyjnym, niż wcześniej. A wcześniej rotacja nie była zbyt wielka, choć była, a i to mnie wtedy bolało...

Ten fakt powinien wskrzesić duch zrozumienia dla cierpienia, jakie odczuwam w związku z nadwyżką zmian...

Dziękuję jej pomysłodawcom, byliście genialni! Tylko proszę nie bądźcie tacy więcej...

Z wątpliwościami, czy dziś mother pracuje - nigdy nie gryzę się zbyt długo. Wystarczy ledwo otworzyć oczy i delikatnie wytrzeszczyć uszy, by usłyszeć dobiegające z dołu domu komentarze. Z reguły są to komentarze na mój (osobisty) temat. Nie sądzę, bym była, aż tak barwną osobą, która na te komentarze zasługuje szczególnie, albo bardziej szczególnie, niż inne osoby. Nie sądzę. Jednak właśnie mojej osoby one dotyczą.



Leżałam tego poranka dość długo w łóżku, budząc się i zasypiając na przemian. W trakcie jednej z takich pobudek dobiegł mych uszu wymawiany przez matkę głos czyjegoś imienia: Małgośka....
Nagle zrozumiałam, że spędzę z matką kolejną barwną sobotę.

To są prawdziwe barwy szczęścia, a nie te bzdury, jakie pokazują ludziom w telewizji...

Cóż, wszelkie wątpliwości odeszły zanim przyszły.

Jedyne, czego nadal dokonać nie potrafię - to ogarnąć kilku myśli, właściwie dylematów... Zamiatam je łopatką w najbliższy kąt ich inicjatora, kąt mojej matki. W końcu od niej wszystko się zaczęło. Niech sobie radzi z nimi! Niech sprząta. Nic jej nie pasuje. Wszystko jest źle. Nigdy nie jest dobrze. Nic dziwnego, przy takim nastawieniu łatwiej jest uczynić trawę niebieską, a niebo zielone, niż spojrzeć łaskawie na teraźniejszość.

-Narzeka, że uczę się za dużo - nazywając mnie żałosnym naukowcem.
-Narzeka, gdy w ogóle się nie uczę - stosując mocne określenie leń i jeszcze mocniejsze pasożyt.

-Rozpacza, gdy nie wychodzę z domu - mówiąc, że jestem odludkiem.
-Płacze, gdy z domu wychodzę - twierdząc, że urodziła włókę.

Jak widać wyraźnie dzisiejszej sobocie przyświeca poszukiwanie złotego środka. Należy ona do robota - mojej matki.
Pozdrawiam Cię Mamo serdecznie ;-)



Wbrew wszystkiemu wierzę, że kolejna sobota będzie moja i tylko moja! W końcu, jakaś równowaga sprawiedliwości musi zostać w tym domu zachowana. A na pewno powinna!!

środa, 17 kwietnia 2013

Tylko nie wisielec!

O swoim wieku próbuję zapomnieć, co zaczyna się udawać. Ponieważ nie brakuje bieżących spraw, które na łeb na szyję trzeba dopieścić, na nich skupiam całą energię.

Jednak w tym momencie jestem nieco wystraszona. Standardowo po powrocie z pracy do domu położyłam się do łóżka, żeby troszkę się przespać. Włączyłam budzik, żeby przypadkiem nie (po)spać za długo. Oszacowałam, że dwie godziny snu całkowicie wystarczą. A po nich znowu stanę pewnie na nogach na każdym - nawet najbardziej zniekształconym podłożu... Chyba się przeliczyłam! Nie dość, że nie potrafię się obudzić, to jeszcze ten niepokój tak nieprzyjemnie drażni mnie w środku. Nie, on nie droczy się ze mną tylko pastwi nade mną... Oby nie rozgościł się zbytnio, pieprzony sublokator...

Prawdopodobnie śnił mi się kolejny koszmar... Zabawne, ale jeśli śnię są to zawsze tylko i wyłącznie bardzo przykre rzeczy. Takie rzeczy, które w rzeczywistości staram się obchodzić szerokim łukiem. Myślę, że właśnie po tych koszmarach tak często czuję się strasznie fatalnie zaraz po przebudzeniu, gdy tylko otwieram sklejone oczy i wychodzę z łóżka...

Hipoteza ta wydaje się być dość uprawomocniona - zważywszy fakt, że większość snów zapominamy, te nieprzyjemne też.

Jedyne, co zapamiętałam, to widok jakiegoś nieznajomego mężczyzny, na którym właśnie wykonywano egzekucję... To był obcy dla mnie mężczyzna, choć miał znajomą twarz i w śnie wiedziałam, że gdzieś-kiedyś, już go spotkałam. Można powiedzieć, że znaliśmy się z widzenia... Wisiał na sznurze, ale umarł nie przez powieszenie. Do ręki podano mu broń, której musiał użyć oddając strzał prosto w swoje otwarte szeroko usta. Zanim to zrobił chciałam krzyczeć, żeby go powstrzymać, żeby nie umierał... Jednocześnie byłam zdziwiona swoim zacofaniem. Nie mogłam wyjść z podziwu, że wcześniej w ogóle nie zorientowałam się, że w Polsce wniesiono karę śmierci.
Kiedy?? - zastanawiałam się. Dotychczas nic o tym nie słyszałam...

Ostatecznie nic nie zrobiłam, moje protesty pozostały bez echa. Zabrakło tam ścian, które wprawiłyby w ruch martwe echo, ludzie nie byli przecież w stanie. Mężczyzna zmarł.

Patrzyłam na jego śmierć razem z jakąś koleżanką.



Później obie zbliżałyśmy się do dworca PKP, żeby odnaleźć zostawiony tam przeze mnie ciemnoniebieski bagaż. Bagaż odnalazłam. Wtedy ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponieważ do domu miałyśmy wrócić autobusem, a ten wcześniej przyjechał - musiałyśmy się bardzo śpieszyć. Koleżanka mnie wyprzedziła. Nie niosła żadnego bagażu, więc mogła biec, ja nie mogłam. Odwracała się tylko co jakiś czas, żeby spostrzec, jak daleko w tyle za nią zostałam... Nie podobało mi się to! W pewnym momencie wściekła, że na mnie nie poczekała - chciałam demonstracyjnie (z całej siły) rzucić swoim bagażem w stronę mijanych ludzi... Czułam, że tylko to może mi pomóc: przynieść ulgę, że w końcu się wyładuję, w przeciwnym wypadku dłużej nie wytrzymam. Mój plan został brutalnie powstrzymany przez budzik... Nie do wiary!!!

Frajer zadzwonił radośnie obwieszczając - ku radości wszystkich lecz nie mojej - że czas wstawać, bo życie nie poczeka! Przez niego nawet w śnie nie zdołałam się wyładować. A w "realnym życiu" będzie to jeszcze bardziej problematyczne... Nienawidzę tego budzika!

Następnym razem wyżyję się, ale chyba głównie na nim............






wtorek, 16 kwietnia 2013

Wzruszenie.



Wczoraj dostałam tyle życzeń urodzinowych, że pomyślałam, że właściwie teraz to mogłabym już umrzeć. W takiej chwili umierałabym z uśmiechem na twarzy, z wielkim szerokim rogalem rozciągniętym od jednego do drugiego policzka, pogodzona całkowicie z losem... Umierałabym wiedząc, że tak naprawdę nie jestem sama, a tylko samotna niekiedy się czuję.

Chciałabym zmienić to czucie.



Boję się żyć, żeby pewnych rzeczy nie zepsuć. To jest jednak sedno przemijania. Potem mogę nie zdążyć ich już naprawić.



A teraz póki najważniejsze sprawy nie są jeszcze zepsute, mogłabym odejść...

Jednak sądzę, że to jeszcze nie czas pożegnania. Jeszcze nie zobaczyłam tego brunatnego błysku na niebie o poranku, na jaki wciąż czekam. Tak bardzo chciałabym go zobaczyć...



Niektórzy ludzie cieszą oczy bezgraniczną przestrzenią nieba niemal codziennie. Szczęściarze! Może i w moim wypadku po zmianie czucia, kiedyś wreszcie to się uda.

Wcześniej tylko powinnam się zdecydować, czy bardziej kiedyś,
czy zdecydowanie bardziej wreszcie...

Wolałabym wreszcie.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Co wypada.

Smutny to dzień. Przemijam codziennie, ale dzisiaj jakoś wybitnie bardziej. Chyba niemal każdy człowiek miewa właśnie takie dni, gdy czuje blisko siebie, jakże nieprzyjemny lodowaty oddech. Dni, gdy krążenie na chwilę ustaje mimo zachowania wszystkich funkcji życiowych. Gdy skóra cierpnie i pojawia się gęsia skórka... To są objawy wzięcia w ramiona przemijania! W gwoli ścisłości, nie my je przytulamy, tu nie ma wyboru. Przytula zawsze "ono".



Właśnie skończyłam 26 lat. Tak, tak ćwierć życia już za mną. A głos wewnętrzny podpowiada, by skomentować sytuację bieżącą jeszcze inaczej: Połowa życia za Tobą, jakie ćwierć, nie bądź śmieszna dziewczyno. Czy, aby nie za bardzo się wygłupiasz??

Za 4 lata będę miała 30 lat. Nie moge w to uwierzyć zdecydowanie bardziej, niż wtedy, gdy nagle okazało się, że jestem pełnoletnia i czas odebrać dowód tożsamości. Wcale na to nie czekałam, a to było przecież tak dawno... Także na swój sposób przeżywam 26 urodziny, jako drugą osmiemnastkę tylko konsekwentnie nieprzyjemnie - mocniej.

Podczas powrotu z pracy do domu prowadziłam w głowie dialog wewnętrzny z wymyślonym rozmówcą. Ten rozmówca pytał mnie, co osiągnęłam dotychczas i na co się w końcu zdecydowałam. Wyobrażałam sobie, że oboje rozmawiamy przez zielony telefon, bo zielony kolor jest ładny i pasuje do aktualnej pory roku...
Z załamanym i drżącym głosem odpowiedziałam współrozmówcy: Nie podjęłam jeszcze żadnej decyzji, nic mnie nie przekonuje i każdą nogą stoję po przeciwnej stronie... Czekałam, co mi odpowie, liczyłam na rady oraz wskazówki, ale tej części rozmowy zabrakło.
Co gorsze, pewnie nigdy się jej nie doczekam.

Póżniej spotkałam przemijanie ubrane w cienką wiosenną czapkę. Miało ono na sobie krwioczerwoną kurtkę do bioder, obcisłe jeansy oraz fioletowo - żółty plecak w brązowe misie.
To dziecko z podstawówki przypomniało mi, że kiedyś i ja o tak ciepłej wiosennej porze zakładałam czapkę. A właściwie troskliwa mama i babcia dbały o moje całościowe wyposażenie, żebym przypadkiem nie zmarzła. Dziś i tym bardziej jutro oraz pojutrze będę skazana na samodzielność, a większość rzeczy pozostanie nieadekwatna wobec aktualnego wieku. Znaczy, że nie wszystko wypada - to jak stopnie przemijania. Jakbym mogła coraz mniej, wcale nie więcej...



W co miałam być wyposażona przez rodzinę - wyposażona zostałam. Czapki o tej porze, już nigdy nie ubiorę. Może dopiero w późnej dorosłości, jeśli dożyję, bo tylko wtedy i w dzieciństwie to akurat "wypada"...


sobota, 13 kwietnia 2013

Nowy dzień.

Oto kolejny nowy dzień. Będzie to sprawdzian nie silnej woli, nie umiejętności organizacyjnych, ani nawet metody radzenia sobie ze stresem. Będzie to sprawdzian poziomu lęku.

Mięśnie przestały mnie, już boleć. Za to troszkę dokucza kręgosłup moralny. Na jego kiepską kondycję psychofizyczną nałożył się fakt, że nie pojechałam na dzisiejszy kurs. Tak dobrze spało mi się tego ranka w łóżku! Na myśl o tym, ile zachodu przede mną, by dotrzeć na miejsce zajęć - budzik stawał się niemy, zaś kołdra nie reagowała na próby rozstania...

Napisałam smsa do jednej dziewczyny z prośbą, by wpisała mnie na listę obecności. Odpowiedziała, że oczywiście zrobi to pod warunkiem, że będzie się dało. Mój niepokój nieco stracił na sile. Także amplituda poziomu lęku utrzymuje się mniej więcej w dolnych granicach normy. Zobaczymy, co będzie później.

Swoją uwagę próbuję skupić na promieniach słońca, dawno takich nie widziałam. Przez uchylone okno dociera duża dawka czystego, jakże energetycznego powietrza. Może ono będzie dzisiaj moim głównym żywicielem, potrzebuję dawcy energii, by zbić z tropu lęk.



Nowy dzień nie znaczy lepszy, znaczy tylko nowy, co jednak otwiera furtkę możliwości bycia lepszym...
Cieszmy się tym...

piątek, 12 kwietnia 2013

Kręgosłup.

Czuję ból całego ciała, boli mnie każdy mięsień.

Czuję się przez to, jak staruszka. Mój kręgosłup jest tak niemiłosiernie napięty, jakbym wsparła na nim lata świetlne przykrych doświadczeń.

Dzisiejszy napad zawierał:

- 3 jabłka (zjedzone, co prawda w czasie pracy, jednak zdecydowanie w napad włączone),
- opakowanie wafelków waniliowych 500 g (kupuję je dość często, ponieważ są tanie, a jednocześnie relatywnie "wydajne"),
- lód waniliowy na patyku w czekoladzie (zachomikowany głęboko w zamrażarce wśród maminych mrożonek i mięs),
- rożek o smaku truskawkowym (czytaj: jak wyżej),
- 2 niewielkie kruche ciasteczka,
- 6 kromek chleba z masłem,
- 3 wielkie miski zupy pomidorowej (nie mylić z miseczkami, choć wszystko jest względne - wszystko to tak naprawdę nic),
- 3 szklanki soku winogronowego (niezbyt dobrego, bardzo cierpkiego).



Kręgosłupie, zlituj się nade mną!
Moralny kręgosłupie, Ty też nie bądź dla mnie zbyt surowy.
Okaż serce, którego nie masz, potraktuj mnie ulgowo.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Murzynka.

Spotkałam murzynkę. Była bardzo grubą kobietą z włosami ściętymi na męsko. Wyglądały one trochę, jak końcówki nierozplątanych warkoczyków lub dredów. Taka typowa murzynka. Wpuściłam ja za furtkę i zaproponowałam, żeby usiadła ze mną na ganku przed domem. Na dworze było ciepło, przyjemnie cieplo. Az chcialo nacieszyć się oczy tak pieknie blyszczącym, przejrzystym jak ocean niebem. Zresztą sloncem też... Zaczelysmy rozmawiac. Nie pamietam dokladnie, kto pierwszy zainicjowal tę rozmowę. Wiem jednak, że dowiedzialam się, ze murzynka jest podrozniczką. Powiedziała, ze podrozuje po calym swiecie sladami Ojca Świętego Jana Pawła II.

Ta informacja bardzo mnie zaciekawila. Chcialam dowiedziec się wiecej. Spytalam ją, jak wygląda ta jej podroz, co wtedy je oraz gdzie spi. Ten komunikat zawieral nie wprost pytanie rowniez o srodki finansowe, w koncu taka wyprawa wydawała się sporo kosztować. Pomyslalam, ze malo kogo stać na nią. A juz szczegolnie nie murzynkę z krainy ubóstwa, z Afryki, gdzie pelno glodujących dzieci z brzuchami wydętymi prawie jak moj po napadzie. Choc wprawila mnie w zdumienie, to sama odpowiedziala calkowicie spokojnie i z pełnym opanowaniem, ze spi byle gdzie i je też byle co...

Zdumialam sie jeszcze bardziej: jak to?? Wyjasnila, ze czasem kladzie sie w lesie przy konarach drzew, a czasem wchodzi zupełnie w gląb lasu, gdzie nie przeszkadza jej ciemnosc nocy. Zrywa jablka z drzew, ktore rosną w sadach mijanych po drodze oraz gruszki. Zywi sie rowniez innymi owocami oraz wszystkim, co choćby częściowo zdaje się być jadalne... W najciekawszym momencie opowiesci murzynki na ganek wyszla moja mama. Spojrzala na nas, lekko się usmiechając, jakby cos tym usmiechem chciala mi zasugerowac.

To byl sympatyczny usmiech, ale wyczulam w nim swietnie znaną drwinę, szyderstwo, a nawet rozbawienie. Zamknęłam drzwi ganku, ktore wczesniej byly uchylone. Nie chcialam, zeby matka slyszala, co zaraz powiem i spostrzegła, jak placze.

Rozplakalam sie na wspomnienie, ze kiedys tez widzialam Ojca Swiętego. To bylo na ostatniej pielgrzymce do Polski naszego Pielgrzyma. Podziwialam Jego niezwykle smuklą, juz chyba wowczas swiętą postać - dosłownie na wyciągnięcie ręki... Czułam, że to cud. A na pewno wielkie szczescie przepchać się przez tlum tych okropnie wrzeszczących ludzi akurat w to miejsce. Przecież On wcale nie musiał tam być... Ani akurat wtedy... Jednak był...

Oczywiscie to byl tylko sen lecz mam wrazenie, jakby czarna postac grubej murzynki symbolizowala wszystkie moje lęki. Jakby byla przemieszczeniem tego, czego najbardziej sie boje. Takim moim totalnym zaprzeczeniem. Nie powinnam sie rozdrabniac, ale dzielac siebie na postac dobrą i zlą, gdzie zlo oznaczałoby realizacje pragnien - tym zlem bylaby murzynka.

Niestety w rzeczywistości ja nie jestem dobra, dobra jest właśnie murzynka.


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

ambiWALEncja

Tak, jak obiecałam Renatki, już nie analizuję. Natomiast martwię się że czeka mnie bezsenna noc, a wlasciwie tym, czy dam rade bezsenną nocą ją uczynić. Mam przecież masę roboty, nie mogę pozwolic sobie na sen. To byłby szczyt lenistwa. Nie opłaca się w ogóle iść do łozka, ponieważ idę do pracy na godzinę 8. A nie wiem, kiedy skoncze wszystkie rzeczy konieczne do wykonania. Przypuszczam, ze gdzies okolo godziny 7. Cudownie. Może, co najwyżej przespię się z godzinkę, badz dwie, jesli bedzie ze mną bardzo źle. Po pracy tych godzin nadrobię znacznie wiecej.

Rozzłościło mnie, ze nie mam podrecznika do interpretacji jednego testu. Caly plan na wieczór nagle sie posypal. Mimo wszystko staram sie zachowac spokoj, co przeczy CAŁKOWICIE temu o czym wspomniałam wcześniej. Niewazne, nie badzmy za nadto szczegolowi! Poza tym jestem sprzeczna w zachowaniu, w emocjach i w procesach poznawczych. Nigdy się tego nie wypierałam... To taka moja całkowita osobowościowa ambiwalencja.

Boli mnie z boku, nie wiem czy to jest jakas kolka, czy cos innego. Moze z nerwow tak boli? A co tam, bolec moze wszystko tylko nie glowa! Najwazniejsze, zeby tej nocy udało się załatwić, jak najwięcej pożytecznych spraw. Tylko to się liczy... Pragmatyczność!

Niezbyt bajkowo, ze od pewnego okresu musze siedziec wiecej godzin w pracy. Jutro ma być tak samo. ZNOWU!!!! A wszystko to tylko dlatego, ze jedna pracownica jest w ciąży. Do konca biezącego miesiąca Ewa, bo tak ma na imię, wzięła wolne. Poniewaz ciąza z biegiem czasu nie staje się mniej zaawansowana, a wrecz przeciwnie domyslam się, że Ewa do pracy już w ogole nie wroci. Po co, więc wciskać mi kity, że będzie inaczej? Nie cierpię takiego podejścia... Przede mną sporo miesiecy wytężonej pracy, za ktore nikt mi nie zaplaci. Dopadly mnie szydercze mysli:

- Po cholere akurat teraz Ewka zachodzila w tę ciąże. Nie mogla poczekac? Ale glupia!
- A jak poroni, to przynajmniej wroci do pracy... Dla mnie lepiej.

Wiem, jestem, a moze tylko bywam okropna. Tak naprawde wcale zle jej nie zycze... Czulabym się winna, gdyby jej, albo dziecku stało się coś zlego. Na szczescie mysli nie mają mocy sprawczej.


Dotrzymując, chociaz częściowo obietnicy dotyczącej notowania produktow, ktore w danym dniu (po)zarlam - wymienić muszę:

(1) 1 opakowanie wafelków (500g w paczce),
(2) Połowę kremu czekoladowego (400g),
(3) 2 bułki (jedna z samym masłem, a druga jeszcze z serem żółtym),
(4) Ziemniaki, kotlet z musztardą (ketchupu nie było) polany zupą z jakąś kaszą - nie wiem, co to za zupa była, ale wiwat ciapy!,
(5) 1 pomarańcza,
(6) 1 mandarynka,
(7) 1 jabłko,
(8) 1 nieduży kawałek sernika (więcej nie było).

To chyba tyle. Napad nie był duzy, ale mega stresowy. Jadlam w poczuciu, ze po napadzie pojde sie polozyc, zeby potem w miare zregenerowana wstac i robic "swoje". Spieszylam sie bardzo. Jedzenie nie sprawialo mi przyjemnosci, ale to dobrze. Lepiej, zebym nie utrwalała powiązania jedzenia z zaspokojeniem głodu psychiczego. Im bardziej bede glodna psychicznie po napadzie tym lepiej. Moze dzieki temu sprobuje skierować uwagę, ku czemuś innemu. W koncu calkowicie jedzeniem i tak nigdy się nie zapokoję. Zawsze będę chciała więcej, a więcej to mało, bo więcej nie znaczy najwięcej...

Nie mam zludzen. Ma je ktoś w ogóle?

Walę, co będzie i było wczesniej. Wszystko i tak jest zbyt skomplikowane... Ide to pracy...





niedziela, 7 kwietnia 2013

Mały świat.

Troche jestem w tym momencie zaspana, poniewaz niedawno wstalam. Mamy godzinę 20:42 i za wiele niestety, już nie zrobię. A od trzech dni nie robię nic, co wynika z braku czasu. Wlasciwie to powiedzenie, ze nie robie nic jest moze nieadekwatnym powiedzeniem. Robie nie te rzeczy, ktore robic bym chciala.

Tytulowy "mały świat" ma zwiazek z tym, ze w krótkim czasie natrafilam na kilka zbiegów okoliczności. Dzis uswiadomilam sobie istnienie kolejnego z nich. Zaczne po kolei:

Pierwszy zbieg okolicznosci.
Moja pierwsza terapia i terapeutka, ktora ze mnie zrezygnowala. Chodzilam do niej dwa miesiace. Po uplywie pięciu miesięcy od kiedy pierwszy raz ujrzalam ją na oczy, zrozumialam ze to wcale nie byl pierwszy raz. Nie myslalam o niej specjalnie. Skupialam sie na czyms innym, az samowolnie przyszla mi do glowy mysl, ze przecież się znamy!
Ona mnie uczyla na studiach, jak moglam wczesniej nie rozpoznac jej twarzy, nie skojarzyc nazwiska? No jak, pytam się - jak?? Ok tych nazwisk bylo wiele i nie sposob je wszystkie na trwałe przyswoić. Co się jednak stalo z moją pamięcią do twarzy? Zawsze byla nienaruszona... Gdzie ta pamięć wtedy była? Na wakacjach?

Drugi zbieg okolicznosci.

W czasie, gdy chodzilam na kurs pedagogiczny dosc czesto sie spoznialam. Czesto rowniez w ogole na niego nie docierałam,. Gdyz sposob prowadzenia kursu nie zachęcal do wysokiej frekwencji. Poza tym niemal wszyscy uczestnicy "szli" tą samą drogą do celu, co ja. Mozna więc powiedziec, ze niekiedy "wymienialiśmy się" nieobecnością i nie potrzebowaliśmy do tego kontraktu, albo scenariusza...
Kryzysy zwiazane z niewyspaniem zawsze dawaly o sobie znac, zawsze wierciły mi głowę i w głowie. Jednak pierwszy raz w zyciu właśnie na tym kursie zamknęłam oczy i usnelam na krześle, bardzo niewygodnym krześle. Pierwszy raz pozwoliłam sobie na coś takiego. Mialam gdzies, ze kobieta, ktora wlasnie wyklada nie sprawia, ani ciut wrazenia "latjowej". Nie obchodzilo mnie tez, ze siedze tuz kolo jej lewego ramienia, slyszac smiech i czujac na sobie (wcale nie ukradkowe) spojrzenia osob z kursu. Martwilam sie tylko tym, by nie spaść z tego krzesła. W koncu tu mogło chodzic o moje zdrowie i zycie...
Co potem? Okazalo sie, ze kierowniczką nastepnego kursu, jaki wybralam jest ta sama kobieta, u ktorej na zajeciach tak bezczelnie drzemalam! Zatem to od niej zalezec bedzie moje "być, albo nie być" na kursie. Nagle, jakże slodko i rozkosznie się zrobiło!

Trzeci zbieg okolicznosci.

To sytuacja, jak dla mnie najbardziej przypadkowa i podobnie, jak wyzej związana z kursem, na ktory obecnie chodzę. Innym, niz ten wcześniejszy kurs... Na pierwsze zajecia organizacyjne bylam na czas. Baa, mozna powiedziec ze tego czasu sporo mialam - na czekanie! Po prostu, gdy ma mnie spotkać coś nowego dbam o to by się nie spoznić. Dbam, az za bardzo. Wchodze w drugi nurt rzeki, doslownie, mimo że nie da się oszacować, gdzie jest pierwszy.
Podczas siedzenia w holu poczekalni doszla do mnie kolejna osoba, ktora tez "za bardzo" zadbala o to, by dotrzec na czas... To byla Renata, kobieta wyglądająca na sześcdziesiąt lat z krótkimi rudawo-brazowymi włosami.
Patrzac na jej twarz odnioslam wrazenie, ze Renata mogla byc duzo mlodsza. Twarz jej nie wydawala się zdradzać oznak wielkiego zmęczenia życiem, czy tez uprzedniej ciężkiej pracy. Trudno tez stwierdzic na jakiej podstawie doszlam do takiego oto wniosku. Chyba intuicyjnie bardzo.
Ostatecznie w tamtym momencie, po dokładnej obserwacji Renatki, oceniłam ją na pięćdziesiąt lat. Zaś za calosciowy wygląd, ze szczególnym uwzględnieniem zmarszczek wokół oczu i bruzd nosowo-gardłowych, obarczylam kwestię genetyczną... Czemu tak to mnie zajęło? Nie wiem, taka już jestem... Niektórym to przeszkadza, a inni to we mnie kochają.
Z Renata rozmowa od początku byla taka, jak z kims kogo nie tylko bardzo dobrze się zna, ale kogo chce się poznawac nieustannie. Wydawala sie intrygującą, a co najważniejsze myslącą osobą. Zabrzmi to nie najlepiej, ale dosc rzadko takie spotykam. W dodatku zwracala uwage na to, co do niej mowilam. Dzięki temu nie prowadzilam monologu, Renata tez nie. My naprawdę rozmawialysmy.
Pozniej usiadlysmy razem w lawce. Chodzilysmy tez czasem na wspolnego papierosa. Momentami nieco sie krepowalam na mysl o tym, ze Renia moglaby byc moją matką. Jednak w czasie rozmowy dbałam o to, chyba skutecznie, by nikt tych lęków nie spostrzegl.
A dzis podczas powrotu do domu po zajęciach zaczelam zastanawiać się, kogo Renata tak bardzo mi przypomina, czyj obraz przywołuje. W koncu bez zawahania uznałam, ze byl to wewnetrzny obraz nikogo innego, jak mojej matki. Wow, kto by pomyślał, bo ja na pewno nie! Przynajmniej nie do tego czasu...
Renia jest do niej podobna z wyglądu, choc moja mama wygląda zdecydowanie na 15 lat mlodziej. To po pierwsze. A po drugie, ma coś takiego w sobie, w swoim charakterze, czy sposobie bycia, co przybliza ją bardzo do "dobrego obiektu", tej dobrej matki, ktora karmi...

Zasypiałam w autobusie zmeczoną dokladną analizą związku swojego "dobrego obiektu" ze sposobem bycia Renaty. Jednak zasnac - nie zasnelam. W koncu nastąpil "Efekt Aha"... Zrozumialam, ze glowa moja (nie)swiadomie pracowala nad tym, bym odzyskała wspomnienie spotkania z Renatą na Hellingerze. Juz wtedy Renata przypominala mi bardzo moją matkę. Spotkanie miało miejsce, co najzabawniejsze daleko od domu zarowno dla mnie, jak i dla Renaty. Podwojny szok! Otoz, spotkalysmy się w miejscowosci nieopodal Bielska Białej - dokładnie tak to było, teraz pamiętam... Ja tam jechalam kilka godzin, Renata tez... Nie mogę tylko przypomnieć sobie dokladnego przebiegu Hellingera i tego, czy Renata tez sie ustawiala. Przypuszczam, że nie... Zresztą to najmniej istotne.

Teraz, już tylko zastanawiam się, czy podzielić się z Renatą swym oświeceniem. Oświecić ją? A moze ona ma lepsza pamięc, niz ja - jedynie nie demonstruje tego? Moze po prostu nie chce mnie zawstydzic? W koncu na Hellingerze opowiedzialam dość szczegółowo o chorobie. A to jest temat krępujący, o ktorym niełatwo jest mówić.. Calkiem mozliwe, ze Renata uswiadamia sobie, ze tak wlasnie jest. Wówczas nie pozostałoby mi nic innego, jak dodać: Brawo, masz rację!

Mozliwe tez, ze w ogole o tym nie myśli...
Ja także powinnam przestać iiiiiii........ Zrobię, tak jak powinnam: przestaję.

To koniec na dziś :)
W mały świat wyruszę jutro znowu.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Noc.

Trochę się ostatnio uspokoilam. Jest nieco lepiej. Nie wiem tylko, jak długo to potrwa. Miejmy nadzieje, ze długo!

Od ostatniego wpisu nie zaliczyłam żadnej historii z drukarką, ani z Koką. Nie działo się nic szczególnego wbrew twierdzeniu, że każda chwila jest niepowtarzalna i wyjątkowa.

Jako, że mialam dzisiaj dzien wolny od pracy, dzien zarezerwowany na udzial w terapii, dnia poprzedniego w ogole nie spalam. Polozylam sie do lozka o 6 nad ranem. To byla sroda. Do godziny 2 w nocy probowalam sie uczyc. Pozniej zrobilam napad przy filmie, ktorego w ogole nie pamietam. Pies ciągle dreptal, slyszalam go bardzo dobrze z sąsiedniego pokoju mimo zamkniętych drzwi. Matka poszla do pracy na nockę, stąd sądze, ze czekal na nią. Tęsknil. Gdy tylko otwieralam drzwi, by pojsc sie czegos napic lub do ubikacji - przybiegał do mnie jak wariat. Z radosci nie wiedzial, z ktorej strony do mnie podejsc i w jaki sposób mnie obskoczyć. To byl uroczy widok. Nawet troszkę się wzruszyłam.

Na terapię w czwartek omal nie zaspalam. Podczas, gdy juz dawno powinnam byc ubrana, wciąz drzemalam w Niebo wzięta w lozku. Łóżko to mój raj, a sen daje Niebo w gwoli ścisłości...
Matka zgodzila się podwieźć mnie na autobus. Ten w ostatniej chwili odjechał bez skrupułów, gdzie by je miał. Dosłownie sprzed mojego nosa po prostu odjechal! Na szczescie zdążylam na czas, mimo ze pojechalam nastepnym srodkiem lokomocji. A bylam momentami pewna, ze juz nie mam po co na tę terapię jechać. Specjalnie nie sprawdzalam czasu na komorce. Mrużyłam oczy w dziwny sposob, nie chcialam sie denerwowac. Balam sie, ze przypadkiem te godzinę zobaczę. Nie potrzebowalam wiedziec, jak bardzo jest juz pozno. Nigdy nie lubiłam być spóźnialska.

Spoznilam sie dwie minuty. Jako, ze terapeutka myslala, ze w ogole sie nie zjawie, zaczęła kserować swoje papiery. A więc, to ja musialam na nią czekac, nie ona na mnie. Potem kazda spoznioną minute odrobilysmy, wydluzając nieco czas sesji... Podczas sesji rozmawialysmy o moim chorobowym, wrecz kompulsywnym stosunku do nauki, ale o tym napisze nastepnym razem...

Po wyjsciu z terapii odebralam zaswiadczenie z Warsztatów Umiejętności Psychospołecznych, w ktorych uczestniczylam. Nie ukrywam, że ze względu na papierek. W koncu to tez moj chorobowy styl! Trochę bladzilam. Okazalo sie, ze wysiadlam nie na tym moscie, na ktorym wysiąść powinnam. W nagrodę za te nieprzyjemną wędrówkę z sercem wyskakującym z piersi i włosami w buzi, bo tak wiało, znalazłam dwadziescia złotych. Strasznie się ucieszylam. Jeszcze tego samego dnia kupilam w sklepie:

- Moją milosc - ukochany mak w puszce!
- 2 opakowania wafelkow - po 850 g przypadających na paczkę.
- Duży carrefourowy krem czekoladowy za 10 złotych
(z biało-czarnymi paskami czekolady).
- Sok pomaranczowy - z tego zmęczenia i biegu zrozumiałam, czym jest prawdziwa, najprawdziwsza sahara w przełyku, chciałam ją ugasić.

Po powrocie do domu skonsumowalam swoją milosc. Pochlonelam tez prawie caly krem czekoladowy. Jeszcze trochę zostawilam na wieczor, ale tylko dlatego ze wiecej dojeść nie moglam. Za bardzo senna bylam! A dla kogo zostawiłam? Oczywiście dla siebie... Do tego wszystkiego wlączyło sie jeszcze jabłko oraz obiad jednodaniowy. Choc porcja, ktora zjadlam stanowila najprawdopodobniej z trzy porcje normalnego obiadu - dla przeciętnego czlowieka ;) Do tego była "ciapą" składającą się z:
- buraków,
- ziemniaków,
- zupy pomidorowej z ryżem,
- a także tzw. kiszki.

Całość czyli mix w dużej szklanej misce, nie trudno sobie wyobrazić i wyobraźni wielkiej mieć nie trzeba, wyglądała baaaardzo smakowicie...
Nie jeden szef kuchni nie powstydziłby się takiego oto żarłocznego repertuaru...
(Nie)polecam!

Tym oto sposobem zapelnilam czas do godziny 17. Dopiero wowczas padnieta, jak mucha po uderzeniu lepką moglam się położyć. Spałam do godziny 22. Oto dokladny harmonogram dnia uprzedniego ;) Zaznaczam jednak, że on calosciowy nie jest... Czeka teraz na mnie pisanie opinii do pracy i moze jeszcze nauka. Czuje sie pozytywnie naladowana. Lekko pobolewa mnie glowa i smuci fakt, ze jutro pracuję do 18.

Mimo wszystko jest cicho, ciemno i zimno, to noc, więc znalazłam się w swoim zywiole. Chciałabym nie spać... Znika pospiech, znika stres. Pojawia się wcześniej zajęta przestrzeń dla mnie...