niedziela, 29 grudnia 2013

Serce

Od jakiś kilku miesięcy (może 2, a może 3) czuję się fatalnie. Mam straszne problemy z sercem. Każdy nawet najmniejszy wysiłek sprawia mi ogromną trudność. Najgorzej jest rano, zwłaszcza jeśli wstaję będąc niewyspana, a przeważnie tak jest. Jeśli jestem względnie wyspana - serce boli mniej, ale nie powiem, że w ogóle... Nienawidzę swojej drogi do pracy. Pokonuję ją zawsze bardzo szybko, ponieważ nie potrafię chodzić wolno. Odległość, której pokonanie większości ludzi zajęłoby z 40 minut, sama pokonuję w 20 minut. Oczywiście szybkie tempo nie chroni mnie przed spóźnieniami, często się spóźniam. Gdy dzwoni budzik nie zapominam włączyć kilka razy dodatkową drzemkę. To powoduje, że w łóżku zostaję nawet o 40 minut dłużej, niż powinnam. Potem brakuje mi czasu, aby spokojnie się wyszykować i wziąć wszystko, co niezbędne. Nigdy nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Zdarza się, że zostaję w łóżku celowo dłużej. Wiem, że źle robię, ale robię to z premedytacją. Mówię sobie: Śpij dłużej dla swojego serca, żeby potem jakoś funkcjonować, jakoś ten dzień przetrwać.
Tym sercem naprawdę się przejmuję... A ono w tym biegu do pracy bije, jak szalone. Zdarza się, że czuję swój puls w uchu! Twarz mam całą mokrą, nie wspominając o ubraniu. Wyglądam, jak zaparowane lustro po kąpieli, z tym że nie jestem lustrem i nie powinnam tak wyglądać.



W związku z tym byłam, już nawet u lekarza. To był okropny dzień. Zwolniłam się wtedy z pracy, ponieważ nie dałam rady zostać tam, ani chwili dłużej. Wróciłam do domu, to była jedna z najdłuższych podróży do domu, jaką kiedykolwiek odbyłam. Przebrałam się w dwuczęściową, dziecięcą piżamę, chciałam pójść spać, ale to okazało się nie takie proste. Mama umówiła mnie z lekarką, dlatego nie pozwoliła mi tak po prostu spokojnie zasnąć. Co jakiś czas zaglądała do pokoju i pytała, czy już zaczęłam się ubierać, spoglądając przy tym z nietęgą miną na twarzy. Prawdę mówiąc czułam się tak bezsilna oraz zmęczona, że nie miałam zamiaru, gdziekolwiek się ruszać. Usadowiłam się pod ciepłą, niezbyt grubą kołdrą (zbyt grubych nie lubię). Tutaj było mi naprawdę idealnie w porównaniu do tego, gdzie byłam i co czułam wcześniej. W końcu jednak dałam za wygraną, bo wiedziałam, że "samo nic nie przyjdzie", jak mawiała mama.

Do lekarki pojechałyśmy autem, mama prowadziła. Tak było prościej, a przede wszystkim szybciej. Na miejscu zastałam młodą kobietę, która nie miała wyglądu lekarki, o ile lekarz może mieć "jakiś wygląd". Na szczęście to była miła kobieta, wzbudzała sympatię. Jednak miałam nieodparte wrażenie, że nie traktowała mnie zbyt serio. Właśnie dlatego warto wspomnieć, że sympatia ma się do zaufania zupełnie nijak. Zamiast przeprowadzić ze mną podstawowy wywiad, pani doktor zaczęła opowiadać o 20 pacjentach, których musiała przyjąć podczas jednego dyżuru. Poczułam się obarczona jej ciężarem, nie dość że musiałam dźwigać swój. Byłam po prostu, jak intruz, jak ktoś kogo chce się spławić. To tak, jakby ktoś chciał nam nieświadomie wysłać komunikat: Nie przeszkadzaj mi, nie mam teraz czasu, idź sobie... Na dodatek była godzina 12 (niedawno wstałam), a ona próbowała mi wmówić, że serce mnie boli, ponieważ nie jadłam jeszcze śniadania i wypiłam tylko szklankę herbaty. Dobrze wiedziałam, że to nie jest powód. Nie jadłam, ani nie piłam nic więcej, bo nie miałam na to żadnej ochoty, ani siły. A serce bolało mnie nie pierwszy dzień, zaczęło dużo dużo wcześniej... Jak ona mogła o tym zapomnieć? Miałam wrażenie, że miejscami w ogóle mnie nie słuchała...

Cóż, zrobiono mi EKG dla pociechy, co trochę ukoiło moje nerwy. W końcu wzięto się do pracy, wykonano coś, co może wykonać tylko fachowiec! Wynik okazał się prawidłowy. Nie byłam zaskoczona, gdyż nie brałam pod uwagę żadnej innej opcji. Nie byłam śmiertelnie chora, doskwierał mi tylko ten ból... Na pożegnanie dostałam od lekarki skierowanie na morfologie, które później wyrzuciłam do kosza. Kilka dni poleżałam jeszcze w domu, z każdym dniem czułam się coraz lepiej. Następnie nadszedł czas powrotu do pracy. Rekonwalescencja dobiegła końca, uznałam ją za wysoce skuteczną... Nie zapominałam przy tym o sercu, miałam już kilkakrotne nawroty bólu, dlatego liczyłam się z możliwością powtórki z rozrywki. Tym bardziej, że niewyspanie oraz stres działają na każdy organizm niekorzystnie, a to mnie miało wkrótce czekać. Stąd chciałam za wszelką cenę zapobiec kolejnym przykrościom, jakoś ich uniknąć. Jako, że spełniam funkcję swojego lekarza domowego zdecydowanie najczęściej, to raz w czasie przerwy wyskoczyłam ukradkiem, tak żeby mnie nikt nie widział, do apteki. Zakupiłam kilka saszetek elektrolitów dla dorosłych. Saszetki miały śmieszne opakowanie, na dodatek okazały się ohydne w smaku. Smakowały, jak jakaś gęsta zawiesina zrobiona z żółtek jaj oraz oleju. Najważniejsze, że okazały się strzałem w dziesiątkę! Reszta nie miała znaczenia. Po niecałej godzinie poczułam się, jakbym odzyskała swoje życie.



Od tamtego momentu, gdy tylko czuję, że znów mam gorszy dzień - wypijam jedną saszetkę elektrolitów. Niestety nie zawsze pomagają. Od pewnego czasu mam wrażenie, że uodporniłam się na ich działanie. Dlatego dokładam do nich jeszcze 2 tabletki potasu, który kupuję na receptę. Taki oto zastrzyk witaminowo-minetałowy pomaga mi przetrwać kryzysy, które są i zapewne jeszcze będą.



W czasie Świąt miałam kilka takich kryzysów. Trudno mi o nich pisać, gdyż Święta upłynęły tak szybko, że praktycznie ich nie spostrzegłam. Poza tym martwiłam się napadami bulimicznymi oraz faktem, że nic wartościowego nie potrafiłam wykonać. Również mój wkład w pomoc mamie przy szykowaniu potraw świątecznych, pieczeniu ciast oraz ubieraniu choinki był zerowy. Te myśli spędzały mi sen z powiek.. Strasznie się zadręczałam...
Na szczęście z pozytywną dewizą i nadzieją planuję, już podejść do jutrzejszego dnia. Jutro jest dla mnie zawsze nową szansą. Natomiast nie planuję nigdzie pójść na Sylwestra, mimo że dla większości ludzi to dzień mocno wyczekiwany. Ja w tym roku postanowiłam, że spędzę go w domu. Mam bardzo dużo pracy do wykonania, chcę się na niej skupić, inaczej nie zdążę wykonać wszystkiego na czas. Poza tym dobry dzień, to dla mnie pracowity dzień. Moja psychika nie przyjmuje do wiadomości czegoś takiego, jak dzień wolny. Zresztą są rzeczy ważne i mniej ważne, jak często mawiają ci ludzie, którzy nie mają o tym pojęcia. Ja dokonałam wyboru, wiem co dla mnie jest ważne, a co mniej...

Chce się jutro obudzić z energią, a wieczorem zasnąć ze świadomością, że skierowałam ją dokładnie tam, gdzie planowałam. Chcę trafić w sam środek celu, to ma dla mnie bardzo duże znaczenie. Tak przyjemnie jest zasypiać zmęczonym po intensywnym dniu. Dodałabym do tego intensywnie dobrym dniu, ale myślę, że nie każdy mógłby zrozumieć, co mam na myśli.



Dla mnie to oczywiste.