wtorek, 20 lipca 2010

U dr. Straszydło.





Obiecalam, ze dokoncze stary wpis.

Pierwsze dni w domu – niemal ciągnące się lata – staly się zupełnie takie, jak przypuszczałam. Czy wysnilam sobie sen, który pozniej stał się rzeczywistoscią? Jeśli tak, to musial być sen na jawie. Odkryłam, że prawdziwy koszmar rozgrywa się dopiero w zyciu. Egzystuje bez nadziei, ze się kiedys przebudze. Jeśli podczas snu ta nadzieja również jest nieobecna – przynajmniej w końcu się budzę.


Zylam z napadu do napadu. A ze 1 napad potrafił trwac nawet z kilka godzin (przewaznie 3), noc nadchodziła szybciej. Niestety nawet gwiazdy, ani księżyc – na nic dobrego nie wskazały. Wszystko, jakby obróciło się przeciwko mnie. Choc zawdzięczam ten stan tylko sobie, zaczelam spostrzegac swiat, jak wroga. Zdawalam sobie sprawę, ze to nieracjonalne, ale co z tego? Chyba wcale racjonalna być nie chciałam, a nie tylko nie umialam. Nienawidziłam ludzi, którzy zyja normalnie. Może dalej nienawidzę?

Na dodatek chodziłam spac dopiero o 5 nad ranem. Wstawałam popołudniu i zawsze z wielkim trudem. Pierwsze kroki kierowałam do kuchni. Rozumialam, ze dobrowolnie się pograzam. Nie poddalam się - tylko na chwile zaniechałam walki. Takie zycie, gdy trzeba tylko walczyc o przezycie - jest bardzo męczace. Kiedys musialam się zatrzymac, aby zregenerować utracone siły. Niestety moje „przystanki” zamiast wzmacniać – paraliżowały wiarę. Nie wiem, co mnie napadlo.

Dlaczego musze zachowywac się, jak nic nie warta szmata, pytałam siebie. Dlaczego sama sobie to robię, nie potrafiłam zrozumieć. Nie umialam oprzeć się zarciu. To prawdziwe blędne kolo. Za każdym razem, gdy wyczuwałam napad, myslałam – nic Ci nie da, ze jeden opuścisz, przyjdzie nastepny... I tak jest za każdym razem.

Niedawno byłam na umowionej wizycie u dr. Straszydło. Nasłuchałam się na jego temat mnóstwo złych rzeczy. Daisy nazwala go „nędzną kreatura” i poparla swe zdanie dosyc rzeczowymi argumentami. Przed spotkaniem oczekiwałam wielkiego chama. Tymczasem okazal się zwykłym, niezbyt sympatycznym lekarzem, jakich zapewne wiele. Gdy zadawal pytania, zachowywałam się dosc opryskliwie. Troche drwiłam z tego, co mowil, co nie ma szans, aby nie dostrzegł. Chciałam ukryc swój wstyd i pokazac, ze jestem silniejsza od niego, choc nie wiem po co. Dręczyła mnie wściekłość, bo od jakiegos czasu nienawidze wszystkich psychiatrow. Nienawidze, bo oczytali się książek i być może sądza, ze nalog jest jakiś. Ciekawe jaki, bo nawet ja tego nie wiem, poza tym, ze chujowy.

Dr. Straszydlo stwierdzil, ze zidentyfikowałam się z ojcem. Mowil jeszcze jakies inne dziwne rzeczy, ale mialam problem ze zrozumieniem ich sensu. Kilkakrotnie powiedziałam: „nie rozumiem”. W koncu zaczal mi je wyjaśniać. Odparłam, ze „dalej nie rozumiem”, a on się nie poddal. Spróbował jeszcze raz powiedzieć, to samo, co wczesniej lecz innymi slowami. Wtedy ja się poddalam. Nie oświeciło mnie, co trudno nazwać zatajeniem ciemnoty – mroku chyba nie da się ukryć, choć siebie owszem. W końcu nic się nie odezwałam.

Najgorsze, ze widziałam jakąś dziewczyne, która wychodzila z oddzialu. Szla do gabinetu, jakiejs babki, prawdopodobnie psychiatry, albo psycholog. Zdołował mnie widok jej chudych nog. Mine miala straszną, jakby codzien po posiłku fundowali wszystkim pacjentom - elektrowstrząsy. Musiala się tam strasznie zle czuc, przypuszczam, ale przeciez sama chciala ‘leczenia”. Najgorsze, ze teraz czuje się przez nią bardzo zle, tak tłusto. Troche jej nienawidze, choc się nie znamy. Nawet, jeśli nie widzi swej chudości – inni nie są ślepi.
Matka była rozczarowana, gdy zrozumiala, ze doktorek mnie nie przyjął. Trochę uczylam się na temat motywacji. Nie zrobiłam wszystkiego, aby swoją udowodnic podczas rekrutacji, bo tak to się nazywa, heh. Jednak nie powiedziałam, ze leczyc się nie chce. Gdy dr. zapytal mnie o powody wizyty u niego, odrzeklam: „trzeba się leczyć”, albo „wypada się leczyc”. Te slowa były bezpieczne, bo nie skazywaly mnie na szpital, ani nie przekreślały. Poza tym, dzieki nim zachowalam resztki godności i uniknęłam poczucia, iż kolejny raz proszę się o coś. Nienawidze tego i czasem mysle, ze zrobie to nigdy (czyli nie zrobię), albo – dopiero po swym trupie.

Dr. Straszydlo powiedział, żebym zadzownila do niego, jak będę mieć „wiekszą motywacje, bo na razie mam zbyt niską”.

W jego gabinecie rzucilo mi się w oczy kilka drobiazgow. Na studiach uczyli nas, ze zegar powinien zostac umieszczony za plecami pacjenta - zawsze. Chodzi o to, aby był w miejscu niewidocznym. Badający spoglądając na badanego i przeprowadzając wywiad, latwo może kontrolowac czas. Ciekawe, skad się wziął taki bląd u „profesjonalisty”? Dziwi mnie to bardzo, bo jego zegar znajdowal się w centralnym miejscu na scianie. Oboje mielismy do niego bardzo latwy dostep wzrokowy. Poza tym pomysl, by zawiesic obok kilka dziwacznych obrazow, chyba również nie był trafiony. Pacjenta z manią, mającego problemy z uwagą - latwo rozproszyc, a niewykluczone, ze i taki do niego przyjdzie.

Tak w ogole niedługo przyjezdza do mnie Daisy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz